top of page
  • Instagram
Search

Zobaczyć Neapol i umrzeć…

  • Writer: Ewelina Jędryszczak
    Ewelina Jędryszczak
  • Apr 8, 2022
  • 12 min read

Znacie te słowa Goethego? Ja bynajmniej nie chciałabym umierać, bo jest jeszcze tyle pięknych zakątków Włoch, które chciałabym zobaczyć, że ze śmiercią jest mi nie po drodze. Sam autor tych słów nie miał na myśli zachwytu, a jedynie stwierdzał fakt, że odwiedzenie onegdaj tego portowego miasta można było przypłacić życiem, ponieważ z różnych stron świata przywędrowywały tutaj zarazki, miksowały się ze sobą i ochoczo uśmiercały tych śmiałków, którzy z różnych względów przybywali do Neapolu w higienicznej nieświadomości. Niby standard sanitarny jest teraz nieco wyższy niż w czasach Goethego, ale nadal brud rządzi miastem. Jest on nawet chyba jego wizytówką, ponieważ nigdzie we Włoszech, gdzie dotychczas zawiodły mnie ścieżki w podróży, nie było tak brudno jak tutaj! Czy byłam tym zaskoczona? Nie! Czekałam na ten widok 😊 ponieważ to moja kolejna podróż do tego miasta (taki come back). Niczym mnie Neapol nie zawiódł i tym razem.

Czas jaki sobie wybraliśmy na tą podróż wydawał nam się idealny z perspektywy czasu w jakim dokonywaliśmy kluczowych decyzji (grudzień 2021 r.). Kwiecień – wiosna, urodzinowy czas członków załogi, jeszcze nie sezon a już ciepło, brak tłumów, czas ładowania akumulatorów energetycznych po zimie, spodziewany czas zakończenia pandemii, etc. Nikt z nas nie był w stanie przewidzieć tego, co wydarzyło się na Ukrainie. Przyznam, że mieliśmy dylemat moralny, czy wolno nam się dobrze bawić, kiedy tak blisko nas umierają ludzie, giną zupełnie bez sensu, dzieją się małe tragedie rodzinne, które składają się na ogromną tragedię narodową i światową. Trudny to czas na podróżowanie i cieszenie się życiem jeśli ktoś zachowuje w sobie odrobinę z człowieczeństwa. Skoro piszę o podróży do Neapolu to nie jest tajemnicą, że doszła ona do skutku. Jednak temat wojny nam towarzyszył, był cieniem tej podróży. Dawał nam do myślenia i powodował, że docenialiśmy chyba jeszcze bardziej to co mamy, to co widzimy i to czego możemy doświadczać. W przeciwieństwie do mieszkańców Ukrainy, którzy równo z nami podróżowali samolotem, ale oni uciekali przed całym złem jaki zafundował im bratni naród rosyjski. Na lotnisku na tych ludzi czekała „tłumaczka”, która wyłapywała ich z tłumu i witała na włoskiej ziemi. Kiedy ją mijaliśmy usłyszeliśmy, że możemy iść dalej, bo na szczęście to nie na nas czeka. Na szczęście!

Neapol, miasto, które wywołuje jednocześnie wstręt i zachwyt. Można je albo pokochać, albo znienawidzić. Jego niewątpliwym i niekwestionowanym atutem jest kuchnia. Jeśli tylko ktoś nie ma jakiejś awersji do włoskiego jedzenia, to powinien odwiedzić Neapol choćby tylko po to, aby najeść się do woli. Widoku tego jedzenia Wam nie oszczędzę i będę „napastować”. Pizza, która nie ma nic wspólnego z Guseppe (choć brzmi z włoska), spaghetti bolognese, gnocchi sorrentina, tiramisu, cannolo, cassata, gelato, limoncello, grappa, aperol…. no i w końcu KAWA! Te i inne smaki to esencja Neapolu. Opisywać smaków nie będę, bo nie jestem Magdą G. Moje podniebienie subiektywnie kocha kuchnię włoską i basta! Oczy też jedzą.



Jak przystało na wielbicieli kuchni włoskiej rozpoczęliśmy podróż od smakowania. Ponieważ dotarliśmy do Neapolu wieczorową porą, a zanim dotarliśmy do naszego noclegowiska byliśmy już nieco zmęczeni, stać nas było wyłącznie na spacer celem konsumpcji tutejszych przysmaków. Zanim ponownie zarzucę Was informacjami o jedzeniu kilka słów o noclegu i kosztach „wycieczki”. Bilety na samolot udało nam się wyrwać za niecałe 300 zł/osoby, więc nieco więcej niż podróż przez Polskę pociągiem, ale trzeba przyznać, że cena była naprawdę przyzwoita. Noclegi zamówiliśmy (przez booking.com) w miejscu już mi znanym i naprawdę godnym polecenia, szczególnie dla tych, którzy zamierzają po Neapolu i okolicy przemieszczać się środkami komunikacji miejskiej. Plac Garibaldiego (Piazza Giuseppe Garibaldi), bo przy nim właśnie stacjonowaliśmy, to główny węzeł komunikacyjny, a jednocześnie ciekawe miejsce z którego widok (przy odrobinie szczęścia) rozpościera się od Wezuwiusza po Zamek San’Elmo. Trochę tu głośno, trochę brudno, trochę śmierdzi… Niektórzy z nas po raz pierwszy zobaczyli ludzką kupę na środku nowoczesnego skweru miejskiego. Koczują tu bezdomni, czarnoskórzy sprzedawcy czają się z zawiniątkami z prześcieradeł w których trzymają swoje towary (oryginalne podróby znanych marek), zwykli Włosi zdają się omijać to miejsce. Placu strzeże statua Giuseppe Garibaldiego, która również została potraktowana sprayem, aby lepiej wtopiła się w bajzel tego miejsca. Uroku dopełnia nowoczesna architektura, dobrze zagospodarowana przestrzeń, granitowa kostka brukowa, stal i szkło oraz automatyczne toalety. Znajdziemy tutaj zejście do metra oraz wejście na Dworzec Centralny. Dwa kroki mamy do przystanku autobusowego z którego dojedziemy do lotniska. Esencja Neapolu 😊

Wracając do noclegów – Rooms Stazione Centrale to naprawdę dobra noclegownia. Za nocleg w tym miejscu zapłaciliśmy nieco ponad 900 zł (3 osoby, 3 noce). Właściciele w ostatni dzień pozwolili nam zostawić walizki dłużej niż trwała doba hotelowa, miło z ich strony. Zrozumie ten, kto był zmuszony przemieszczać się po mieście w ostatnim dniu podróży, obładowany jak juczny koń w oczekiwaniu na samolot. Minus (albo plus), to płatna winda (0,20 euro). Czysto, przyjemnie, cicho (jak na tak ruchliwą okolicę), czajnik do dyspozycji, sejf, TV (chociaż dla Nas osobiście to żaden atut), pokoje sprzątane codziennie, a niektórzy nawet mają balkon z widokiem na…

Szczegóły pobytu ustalone, klucze odebrane, walizki rozpakowane, pokoje zamieszkane, czas ruszać w miasto oczywiście w wyżej wspomnianych celach konsumpcyjnych.

Kierujemy nasze kroki do wysoko ocenianej i bardzo znanej pizzerii L’antica Pizzeria da Michela, która szybko (po 15 min. spacerze) okazuje się nieosiągalna. Dlaczego? Bo na podobny jak my pomysł wpadają tłumy wiedzione dobrą sławą lokalu. Siorka moja własna podejmuje co prawda próbę negocjacji z personelem lokalu, ale nie wypada ona pomyślnie, a jego zachowanie ocenione zostaje na zupełnie nie we włoskim stylu i rzec można chamskie. Widocznie sodówka uderza do głowy tak samo na całym globie.

Rezygnujemy więc z możliwości tej wybitnej niewątpliwie konsumpcji i udajemy się na poszukiwanie czego bardziej dostępnego od ręki. Dodam tutaj, że nasza grupa okazała się nie lada wyzwaniem dla tutejszych restauratorów i ćwiczyliśmy ich cierpliwość przez kolejne 3 dni nieustannie. Usadzić w sposób satysfakcjonujący 9 niezapowiedzianych osób to jest wyczyn! Dwie uliczki dalej znaleźliśmy to, czego szukaliśmy. Casa tua al Duomo podołała wyzwaniu i pięknie ugościła naszą gromadkę. Wino dopełniło dzieła, a piwo będzie przedmiotem naszych żartów do końca naszych dni. O co chodziło? Otóż ang. „bill” i wł. „birra” brzmi dla Włochów tak samo i dlatego właśnie zamiast 3 rachunków dla 3 rodzin dostaliśmy 3 piwa do podziału. I to nie był jeden jedyny raz, kiedy tak właśnie zrozumiano nasze zamówienie podziału finansowego. Nauczeni tym doświadczeniem staliśmy się poliglotami i już wiemy, że rachunek po włosku to „conto” a trzy to „tre” i nie chodzi o to, że nam piwo nie smakowało. Podróże kształcą niewątpliwie.

Kolejny dzień przywitał nas słonkiem, ale trwało ono na nieboskłonie jedynie chwilę. Z cukru jednak nie jesteśmy, mieliśmy konkretny plan i musieliśmy go wykonać. Kierunek -> Pompeje. Zakup biletów okazał się wyzwaniem, bo w Neapolu jest kilka różnych operatorów kolejowych i każdy pracuje na siebie i sprzedaje bilety na swoją linie, więc znalezienie tej, która nas interesowała był sporym wyzwaniem. Dzisiaj, z perspektywy kilku dni, sytuacja wydaje się prostsza a myślę, że gdyby nam się pobyt przedłużył śmigalibyśmy jak u siebie. Bilet kolejowy do Pompei to wydatek rzędu 2 euro/osoba. Dzieci do 6 r.ż. podróżują tutaj bezpłatnie. Bilety wstępu kupiliśmy wcześniej on-line na stronie www.tigets.com i kosztowały nas 210 zł/3 osoby. Miało być wygodniej, niż zakup na miejscu w kasie, ale okazało się, że i tak musimy wytłumaczyć co mamy na biletach (były po polsku), a pani w kasie nie dysponowała czytnikiem kodów QR, który niewątpliwie ułatwiłby jej życie.

Na wejściu przywitała nas burza i gradobicie, później przemykaliśmy pomiędzy chmurami i kroplami deszczu i w sumie udało się nam ujść na sucho i zobaczyć całkiem spory kawałek tego antycznego świata. Jedynie Wezuwiusz pozostał przez cały czas za chmurami. Miejsce to znajduje się na liście światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO i jest zapewne jedną z najczęściej odwiedzanych atrakcji we Włoszech. Nie ma chyba człowieka, który by o nich nie słyszał, chociażby unikał historii jak diabeł święconej wody. Pompeje to miejsce znane na całym globie. Zadziwiają one swoim ogromem, precyzją i przemyślaną formą, wyobrażenie jak tętniło w nich życie i jakie były piękne w szczycie swojej świetności daje do myślenia. Lokalizacja jest równie piękna jak okazała się niewłaściwa i w konsekwencji doprowadziła do zagłady. Widać tutaj na każdym kroku ówczesną myśl technologiczną. Znajdujemy ruiny Teatru Wielkiego, Świątynie, Bazylikę, miejskie fontanny, termy, zabudowania mieszczan, pozostałości precyzyjnych mozaik i wiele więcej. Miasto po raz pierwszy zostało zniszczone w 62 roku p.n.e. przez silne trzęsienie ziemi, a 17 lat później niespodziewanie pokryła go kilkumetrowa warstwa popiołu po erupcji wulkanu. Wezuwiusz pogrzebał wówczas na wieki dwa tysiące mieszkańców. Historia tego miejsca jest zarówno imponująca jak i tragiczna. Umiejscowienie cudowne, ale bliskość Wezuwiusza napawa mnie jednak strachem. Przy pięknej pogodzie pewnie można by sobie w tym miejscu nogi uchodzić, ale nas poganiały ciemne i złowieszcze chmury oraz wizja przemoczonego ubrania. Ogłosiliśmy odwrót, ale po drodze (nieco przez przypadek) trafiliśmy jeszcze do muzeum Antiquario di Pompei. Najmłodszy udziałowiec wycieczki odnalazł „mumie” – zastygłych w chwili nagłej śmierci w popiele mieszkańców (był pod wpływem przygód Scooby-Doo, a to zobowiązuje). Nie, nie są to ciała ludzkie, chociaż tak wyglądają. Ciała ofiar kataklizmu uległy naturalnemu rozkładowi, pozostawiając po sobie pustą przestrzeń, którą naukowcy następnie wypełnili płynnym gipsem i wykonali w ten sposób odlew ciał, które kiedyś tam się znajdowały. Odlewy robią jednak wrażenie i są bardzo realistyczne, miejscami widać w nich fragment czaszki, zęby, etc. Jeśli już rozmawiamy o najmłodszym to wspomnę tylko, że miejsce to nie jest zbytnio przystosowane do zwiedzania go z wózkiem dziecięcym i służy on bardziej jak lektyka, trzeba przed tą wycieczką popracować nad tężyzną fizyczną noszących. Tym akcentem zakończę opowieść o antycznym mieście, zastygłym w popiele wyrzuconym przez Wezuwiusza i zaproszę Was w jeszcze piękniejsze rejony Kampanii. Oby historia Pompei nigdy się nie powtórzyła!


Za jedyne 2 euro przemieszczamy się dalej w poszukiwaniu słońca i prawie się nam to udaje. Na trasie Pompeje -> Sorrento znajduje się kilka tuneli, a z każdym kolejnym słonko świeci jaśniej. Po dotarciu na miejsce świeci tak, jakby chciało nam wynagrodzić doświadczenie przedpołudniowe. Od tego momentu podróży zostaje już z nami na stałe, za co jesteśmy mu niezmiernie wdzięczni. Sorrento znam z wcześniejszej podróży, kiedy to w nim szukałam wodolotu, aby dostać się na Capri. Jeśli dysponowalibyście większą ilością czasu to serdecznie polecam taką opcję. Na zwiedzenie tej wyspy, tak ze spokojem, potrzebujemy jednego dnia. Nas niestety tym razem czas naglił. Capri i Anacapri to dwie miejscowości zlokalizowane na wyspie, obie cudne i godne polecenia. My jednak zostajemy w Sorrento i kierujemy swoje kroki, wiedzeni ciekawością, na brzeg Zatoki Neapolitańskiej. Jedno spojrzenie i wpadamy po uszy. Zostawiam Wam zdjęcia, abyście samodzielnie zakochali się w tym widoku.

Sorrento jest małym miasteczkiem i warto się w nim po prostu poszwendać gdzie nogi poniosą. Symbolem miasta są cytryny i można je tutaj spotkać na każdym kroku. Cieszą oko, kuszą limoncello i lemoniadą, pięknie wpisują się w krajobraz i cudownie wypadają na zdjęciach. Odwiedzamy to miasto w kwietniu, a one nadal wiszą tutaj na drzewach, jakby lato trwało nieprzerwanie. Z dworca, przez Piazza Tasso (centralny punkt miasta) kierujemy się w stronę Starego Miasta (chociaż wcale nie wiemy, że tam idziemy). Trafiamy na główną ulicę Via S. Cesareo i do cytrynowego raju pamiątkowego. Gdzieś między tymi atrakcjami trafiamy również do ogrodu z drzewami cytrusowymi połączonego ze sklepem, który zdecydowanie warto odwiedzić w celach zarówno degustacyjnych jak i nabywczych. W Gardini di Cataldo można nawet dotknąć i pomacać cytryny w ich naturalnym środowisku, można napić się kawy w ich cieniu. Dzieciaki nabywają żelki cytrynowe i wydają się być usatysfakcjonowane. Znajdujemy tam przemiłego człowieka, który przekonuje nas, że nie tylko cytryna smakuje tutaj dobrze, ale dysponują również likierami o smaku pomarańczy, kopru włoskiego jak również lukrecji. Wszem wiadomo, że szlachetne trunki pobudzają apetyt, więc nie pozostaje nam nic innego jak tylko poszukać miejsca gdzie będziemy mogli się posilić. Oczywiście znów wyzwaniem okazuje się przygotowanie miejsca dla naszej czeladki, ale i tym razem misja zakończona została sukcesem. Jedzonko pyszne (choć nie wszyscy otrzymali to, co zamówili), atmosfera miła, a na koniec kieliszek lokalnej grappy, aby obalić mit, że tu limoncello wyłącznie rządzi. Tym razem nie udało nam się nie zamówić piwa :-) Mam nadzieję, że nie muszę Was już bardziej przekonywać, że Sorrento to miejsce godne polecenia. Czego nie opowiedziałam niech dokonają zdjęcia.

Z Sorrento pozostało nam ewakuować się szybciutko do naszej noclegowni, bo jakoś tak się stało, że uliczki tego miasteczka lekko nas wciągnęły i zastał nas w nich zachód słońca. Wylądowaliśmy więc na Placu Garibaldiego i w „oka mrzyku” dokończyliśmy dzień w naszych pokojach. Należało nam się po całodniowej wędrówce (ponad 20 tyś kroków).

Kolejny dzień, przedostatni w tej podróży, taki w którym człowiek zaczyna czuć, że wszystkiego nie da rady zobaczyć, przeznaczyliśmy na zwiedzanie Neapolu. No bo jak być w Neapolu i go nie widzieć?! Nam się to udało dotychczas, a teraz przyszedł ten czas, że tuż po śniadaniu (croissant i espresso dopio) wyruszyliśmy w miasto. Uzbrojeni w bilety całodniowe (koszt takiego biletu to 4,5 euro) udaliśmy się w kierunku wzgórza Vomero (to na nim kończy się widok 180 stopni z naszego balkonu). Dodam tutaj, że bilety całodniowe to nie to samo co całodobowe, te w Neapolu kończą się o godzinie 24.00. My troszkę przekombinowaliśmy, dlatego uprzedzam, gdyby ktoś chciał iść w nasze ślady. Wysiedliśmy na stacji metra linii nr 2 Montesanto. Neapol ma dwie linie metra (M1 i M2), więc zorientowanie się w nich nie powinno być trudne. Dlaczego nasze kroki skierowaliśmy na wzgórze?


Na nim znajduje się Zamek Sant’Elmo, tuż nad historycznym centrum, skąd widać przepiękną panoramę całego miasta oraz Wezuwiusza w tle. Część tej budowli została wyrzeźbiona w skale, natomiast druga jej część została dobudowana. Dzięki swojemu położeniu nie trudno się domyślić, że zamek pełnił funkcję o niezwykłym znaczeniu strategicznym. Można z niego kontrolować całą okolicę. My dostajemy się na wzgórze kolejką szynową – Funicolare (1,10 euro/osoba), ale gdyby ktoś chciał wypróbować swoje nogi i ich wytrzymałość może uczynić to samo, korzystając z setek schodów wiodących na zamek (z wózkiem to wątpliwa przyjemność). Jak widok z Sorrento zapiera dech w piersiach to ten ze wzgórza Vomero wysysa do cna. Jeśli nie bardzo orientujemy się w terenie to taki rzut oka z góry da nam obraz całościowy. My patrząc z tej perspektywy obraliśmy sobie za kolejny cel plażę, a właściwie skrawek plaży. W samym mieście trudno znaleźć jaką plażę, która zachęcałaby do leżakowania. Przewodniki mówią o pięknych plażach w Neapolu i okolicy, ale znalezienie ich wymaga jednak wyjazdu na obrzeża miasta. My dotarliśmy na upatrzony z góry kawałek „piasku” na Mappatella Beach. No cóż, jakie miasto taka plaża. Bardziej to jednak wychodek dla psów niż plaża. Może do czasu rozpoczęcia sezony Włosi jakoś ją ogarną, ale na razie to taki wielki toi-toi dla zwierzaków. Byliśmy, widzieliśmy i lecimy dalej.


Deptakiem wzdłuż wybrzeża w stronę historycznego centrum miasta. Jeśli ktoś lubi z przewodnikiem w dłoni odhaczać punkt po punkcie, to oczywiście można. My robimy to po swojemu, czyli za intuicją. Znajdujemy: Narodowe Muzeum Archeologiczne, Galleria Principe di Napoli, Pałac Królewski, Bazylikę św. Franciszka z Paolo, Piazza del Plebiscito, gdzie tłumy leżą po prostu na kostce brukowej i korzystają z promieni słonka (poleżeliśmy i my!), Zamek dell’Ovo, który do pewnego momentu wskazywał nam drogę, Zamek Nuovo, Galleria Umberto I i pewnie wiele innych o których nawet pojęcia nie mieliśmy, że ich nazwę warto zapamiętać. Do tego momentu wystarczało nam energii ze śniadania, ale to właśnie w trakcie wędrówki wzdłuż morza, nabraliśmy apetytu i przetestowaliśmy cierpliwość kolejnego restauratora. Jedzenie dobre, ale obsługa słaba więc za karę nazwy nie przytoczę, bo nie będę robiła darmowej roboty komuś, kto nie spełnił moich oczekiwań. Znowu taka prawidłowość: im coś lepsze tym gorsze. Aaaa!…byłabym zapomniała, Aperol Spritz był oki. Na szczęście spacer ze słoneczkiem w tle pozwolił zapomnieć o słabych punktach pana kelnera. W sumie wychodzi na to, że my ciągle jemy, a do szczęścia potrzeba nam głównie dobrego jadła i miłej obsługi.

Zjechaliśmy również do wnętrza ziemi niczym Juliusz Verne. Stacja Toledo (bo o niej mowa) jest niewątpliwie najlepiej reklamowaną stacją w Neapolu. Ta otwarta w 2012 r. stacja pojawia się w wielu materiałach reklamowych miasta i w przewodnikach. Głęboka na około 50 metrów stacja (schodzi poniżej poziomu wody) zaprojektowana została z motywem wodnym oraz świetlnym. Kojarzona jest z tunelem świetlnym zmieniającym kolory, do którego nie omieszkaliśmy zajrzeć z każdej możliwej strony. Stacja zdecydowanie najładniejsza w Neapolu, ale czy aż tak cudna? Pozostawiam Waszej ocenie. Aby do niej dotrzeć zakręciliśmy się na stacji Dante ponieważ obie te stacje są zlokalizowane przy Via Toledo. Tak naprawdę to jedną od drugiej dzieli 10 minutowy spacer, ale nie po to kupiliśmy bilety całodniowe, żeby teraz nie móc z nich skorzystać.

Kończymy dzień wysłuchując „koncertu” na garnkach, wiaderkach i patelniach przy wejściu do stacji metra. Taki duch Neapolu, otwarty, kolorowy, głośny przypadł nam do gustu znacznie bardziej niż ten, który na każdym kroku cisnął się nam w oczy (brudny, „kupowy”, śmierdzący).


Ostatni nocleg i ruszamy na ostatnie śniadanie w Neapolu, ostatni spacer i poszukiwanie tego, czego dotychczas nie udało się nam odnaleźć. Tym, razem trafiamy na wąskie uliczki, gdzieś między stacją metra Dante a stacją Toledo (dobrze, że sobie wcześniej obie zaprzyjaźniliśmy). Trafiamy na Via San Gregorio Armeno, to tutaj miejscowi rzemieślnicy wykonują przez cały rok przepiękne szopki bożonarodzeniowe. To miniaturowe dzieła sztuki w których może znaleźć się święta rodzina, ale również przedstawiciele różnych zawodów, bohaterowie kina, celebryci, gwiazdy futbolu, rozmaite zwierzęta, samochody, rośliny, etc. Szopki te świeca, grają, ruszają się. Możemy tutaj nabyć gotową szopkę lub wersję „zrób to sam”. Kompletnie unikatowe miejsce. Miedzy szopkami znajdziemy również liczne sklepiki z pamiątkami z Neapolu oraz wiele lokali z włoskim street food. Tym sposobem udaje się nam spróbować frittatina di patate (chrupiące kulki z miękkim środkiem z mięsa lub mozzarelli, arancini (panierowane ryżowe kulki), pizza fritta (pizza smażona na głębokim tłuszczu z ricottą).

Tak oto zawinęliśmy dziejowe koło podczas tej podróży. Zaczęliśmy od jedzenia i na jedzeniu zakończymy. Oczywiście były jeszcze powroty po walizki, wyprawa taxi na lotnisko, odkrycie, że w Neapolu na lotnisku nie ma sklepu duty free, etc.. To jednak są już tylko dodatki do włoskiej przygody, które zostawimy dla siebie, a jeśli ktoś zapyta chętnie jeszcze dopowiemy.

Czy umierać po zobaczeniu Neapolu? Raczej nie, chyba, że z przejedzenia. Włoska kuchnia w neapolitańskim wydaniu jest przepyszna. Pełna glutenu, ale ten gluten mi nie szkodzi. Smakowita, soczysta, dość tłusta, pomidorowo-słoneczna, aromatyczna…odwrotnie proporcjonalna do tego co widzimy na ulicach. Neapol polecamy Waszej uwadze. Znam takich, którzy od niego zaczynają włoska przygodę, aby piąć się w górę i z każdą kolejną wizyta we Włoszech podnosić poprzeczkę. Ja zaliczę się do osób, którym kupa na ulicy aż tak nie przeszkadza i mogę ją ominąć dla widoku jedynego w swoim rodzaju, spojrzenia na Wezuwiusz, pięknego pejzażu Zatoki Neapolitańskiej, ogromniastych i soczystych cytryn (i limoncello) oraz smakowitej kuchni. Przekonałam Was?








 
 
 

Comments


bottom of page