Od trójstyku do trójstyku. Część 3 i ostatnia.
- Ewelina Jędryszczak
- Jul 26, 2022
- 13 min read

Oczywiście nie przespaliśmy tej nocy pod wieżą widokową, ale nie dlatego, że się nie dało czy, że ktoś nas przepędziła, ale dlatego, że przeliczyliśmy czas i stwierdziliśmy, że możemy jeszcze troszkę podgonić. Myślę jednak, że to dobre miejsce, aby zdradzić Wam tajemnicę pewnych i niezawodnych miejscówek w Czechach. Kręcimy się już wokół tego tematu od początku opowieści o tej podróży. Zdecydowanie następnym razem w ciemno wybieramy rozhledne i nie szukamy już dalej, bo to nie ma najmniejszego sensu. Jest wieża widokowa = jest fajne miejsce do noclegowania dla dzikusów nam podobnych :-). Wieże są też fajnym miejscem do złapania chwilowego oddechu z dala od miejskiego zgiełku. Łapiemy więc takowy i lecimy dalej, w kierunku Skalanego Miasta, które zlokalizowane jest niedaleko Brna. Po drodze dostrzegamy jeszcze niemalże bezkresne morawskie pola, które zachwycają jak żadne inne. Zdjęcie nie oddają tego widoku, oko jest jednak najdoskonalszą soczewką.

Po kolejnej godzinie lub dwóch (szczęśliwi czasu nie liczą) docieramy do Moravskiego Krasu. Jest to największy i najpiękniejszy obszar krasowy w środkowej Europie. Po krótkim rozpoznaniu terenu orientujemy się jednak, że tego dnia to już raczej nic nie zobaczymy, ponieważ obiekty (jaskinie oraz przepaść) są udostępnione dla zwiedzających max. do godziny 17.00. Oglądamy więc pobieżnie teren, wypytujemy o bilety i kwestie techniczne zwiedzania i lecimy poszukać miejsca do spania. W okolicy jest kilka parkingów z których można dostać się do okolicznych jaskiń. Teren Morawskiego Krasu rozciąga się na terytorium 92 km 2. Obszar krasowych kanionów, Pusty i Suchy Żleb, zamknięty jest dla ruchu kołowego, jest objęty ścisłą ochroną, ale można go zwiedzać z psem, który nikomu tutaj nie przeszkadza. Do samego serca krasu można się dostać ekologicznym środkiem transportu (tak przynajmniej zachwalają organizatorzy tego miejsca) - pociągiem szosowym, a do najwyżej położonych obszarów kolejką gondolową. Na całym terenie znajduje się ponad 1600 jaskiń, z których cztery udostępnione są dla zwiedzających. Są to: jaskinia Punkewni - z możliwością spływu łodziami podziemną rzeczką Punkvią połączoną ze zwiedzaniem dna przepaści Macocha, jaskinia Kateřinská, która słynie z unikatowych stalagmitów w kształcie słupa, jaskinia Balcarka z bogatą i kolorową naciekową szatą oraz Sloupsko-šošůvskie jaskinie, tworzone przez potężne korytarze i podziemne przepaści. Wyposażeni w informacje, mapy i przewodniki w języku polskim oraz konkretny plan wyruszamy na poszukiwanie miejsca odpoczynku.

Zła wiadomość, znajdujemy się w obszarze chronionym i nie ma tutaj wież widokowych, dobra wiadomość, coś tam nam po drodze mignęło i wydaje się być dobrą lokalizacją na nocleg. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy tak po prostu pojechali tam, gdzie pojechać mamy 😊 i w związku z powyższym pojechaliśmy w przeciwnym kierunku. I całe szczęście! Po drodze czekała na nas niespodzianka. W małej miejscowości, która wcale nie była po drodze😉 skusiliśmy się na odwiedziny w przydrożnej piwniczce z winami. Nie oszukujmy się, był to na początku mały akt desperacji. Wcześniejsze doświadczenia w tym temacie napawały nas optymizmem i obiecywały przyjemność dla podniebienia. Ewakuacja z busika, śmiałe wejście do piwnicy, rozpoznanie terenu i….nikogo nie ma w domu. No cóż, czekam sobie, bo pewnie zaraz się ktoś zjawi, najważniejsze, że wino na pólkach cierpliwie zalega i wygląda optymistycznie. Wchodzę i wychodzę (uchylając się lekko, bo wejście jest dość niskie mimo mojego niewyrośniętego wzrostu :-)) w nadziei, że jakaś fotokomórka da znać właścicielowi o mojej obecności. Niestety nikt nie przybywa mi z pomocą. Oglądam się więc bacznie w oczekiwaniu na sprzedawcę i zaczynam „czytać” to co znajduje się na kartkach rozwieszonych na ścianach piwnicy. Oczywiście bardziej zgaduję niż czytam, ale coś tam jednak kumam. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dociera do mnie, że to sklep SAMOOBSŁUGOWY, a instrukcja w skrócie mówi, że mam wybrać sobie butelkę lub butelki, odnaleźć ich wartość na kartce i uiścić opłatę w opisany sposób. Cena wina jest jedna i ta sama, różni się jedynie tym, że trzeba się określić czy jest się detalistą czy może hurtownikiem. Z wrażenia byłam detalistką, ale szybko zrozumiałam swój błąd. Hurtowo jest znacznie taniej, a w jedną butelkę nikt się chyba tutaj nie bawi (poza mną!). Koszt nabycia takowej to 250 koron w gotówce. Należność trzeba wrzucić do skrzynki na listy i już! Jest się właścicielem i szczęśliwym posiadaczem nabytego trunku i bezkarnie można opuścić piwnicę. Oczywiście jak się już pozbiera szczękę z podłogi ze zdziwienia 😊 Jakoś nie mogę sobie wyobrazić takiego przybytku w Polsce. Ujęło mnie to zaufanie do nabywcy i jego uczciwości, oraz brak nadzoru nad dobytkiem w płynie. Do tego stopnia spodobały mi się zakupy w samoobsługowej piwnicy, że po chwili wysłałam po kolejną butelkę (również niehurtową!) moich współtowarzyszy, dla samego przeżycia takiego procesu nabywczego 😊 😊 😊 Jak widać przygody same się pchają w nasze ręce i w żadnym przewodniku nie czytaliśmy o takich atrakcjach. Teraz już możemy udać się na spoczynek i wcale nie koniecznie konsumpcję, bo wino w taki sposób nabyte powędruje do mojej siostry, która akurat ma urodziny i sobie zasłużyła 😉
Rano wracamy do Skalnego Młyna, który jest taką bramą wejściową do Morawskiego Krasu. Znajduje się tam kompleks restauracyjno – hotelowy, sklepy z pamiątkami, oraz punkt informacyjny i kasy biletowe. Jak już wcześniej wspomniałam, można nawet znaleźć informatory w języku polskim, więc Czesi są nam przyjaźni w tym miejscu i tym względzie. Kupujemy bilety na zwiedzanie Jaskini Punkvy, bilet na pociąg w jedną stronę oraz kolejkę linową również w jedną stronę. Postanowiliśmy, że nóżki możemy trochę wysilić i urządzić sobie spacer w jedną stronę, dzięki temu nie będziemy tak ograniczeni czasowo i zwiedzimy teren po swojemu. Nie są to jakieś oszołamiające odległości. Do jaskini wiedzie 1,5 km droga asfaltowa, a powyżej niej na szczyt gdzie znajduje się górny mostek nad Przepaścią Macochy podobna odległość z tym, że droga zamienia się w górski szlak. Jaskinię zwiedza się wyłącznie z przewodnikiem i niestety bez psów, więc chłopaki musieli poradzić sobie sami w tej części wycieczki. Wraz z Whisky miło spędziliśmy czas przed jaskinią, obserwując zachowania ludzi (w tym rodaków, których była całkiem spora gromada). Zwiedzanie trawa około 2 godzin, bo jest dość atrakcyjne w swojej formie. Teoretycznie, aby zwiedzić tę jaskinię trzeba podobno wcześniej wykupić bilety. Nam udało się ot, tak po prostu kupić bilety w dniu wejścia, dosłownie na godzinę przed. Zwiedzanie Jaskini Punkevni składa się z dwóch etapów, pierwszy to spacer przez jaskinię tak zwanymi suchymi korytarzami i katedrami, drugi etap to spływ łodziami motorowymi podziemną rzeką Punkvy. Szata naciekowa jest bardzo atrakcyjna i z pewnością wszystkim będzie się podobała.
Swoją popularność jaskinia zyskała dzięki temu, że umożliwia odwiedzającym dostanie się na dno przepaści Macochy i o tym z naszym psem możemy jedynie pomarzyć. Po dwóch godzinach moi panowie wyłonili się we mgle i wypłynęli szczęśliwi na powierzchnię. Mogliśmy wspólnie wyruszyć na dalszą eksplorację Morawskiego Krasu. Korzystając z naszych biletów kolejką linową wydostajemy się na szczyt, z którego możemy zajrzeć do wnętrza ziemi z wysokości 130 m. Nazwę przepaści dała stara legenda. Podobno mieszkająca gdzieś w okolicy kobieta miała tu przyprowadzić swego pasierba i zrzucić chłopca na dół. Chciała w ten sposób zapewnić sobie dziedziczenie pozostałego po mężu majątku. Szczęśliwie dziecko chwyciło się jednej z wystających gałęzi i sobie tylko znaną drogą wróciło do wsi. Widząc gniew mieszkańców wioski kobieta popełniła samobójstwo skacząc w przepaść (inna wersja głosi, że strącili ją tam żądni zemsty wieśniacy). Od tego wydarzenia okoliczna ludność nazywa zapadlisko Macochą. Jej ściany są porośnięte mchem i gęstą szatą roślinną. Na dole widać niewielkie sylwetki zwiedzających jaskinie Punkveni (Punkvy). Muszę powiedzieć, że ta dziura w ziemi robi wrażenie 😊 Powrotną drogę do Skalnego Młyna, tam gdzie porzuciliśmy nasz domek na kołach pokonujemy na nogach, a spacer dobrze nam robi. Szlak jest łatwy, chociaż momentami dość stromy w dół. Można oczywiście oszczędzić nogi i skorzystać z kolejki i zjechać nią w dół, a następnie wsiąść do pociągu i w mig znaleźć się na dole. My jednak lubimy ocenić zwiedzanie i jego intensywność poprzez zmęczenie fizyczne i zakwasy.
Kolejną nockę spędzamy tradycyjnie pod wieżą widokową. Po co szukać jak można skorzystać ze sprawdzonych rozwiązań. Wieża widokowa zlokalizowana jest na niewielkim wzgórzu z którego rozpościera się już lekko nizinny widok z Pardubicami majaczącymi na horyzoncie. Oczywiście wjeżdżamy do Pardubic, zobaczyć jak wygląda miejsce w których odbywają się wyścigi konne. Znacie powiedzenie o „Wielkiej Pardubickiej”? Dla nie wtajemniczonych - Wielka Pardubicka (czeskia Velká pardubická) to przeszkodowy wyścig konny, który rozgrywany jest corocznie od 1874 roku. W wyścigu mogą brać udział konie 7 letnie i starsze. Zwierzęta i jeźdźcy muszą pokonać dystans 6900 m i kilkadziesiąt sztucznych przeszkód. Ponieważ gonitwa odbywa się z reguły w drugą niedzielę października, więc nie mieliśmy szans obejrzeć koni w galopie. No cóż, rzuciliśmy okiem zza płotu na to kultowe miejsce dla „koniarzy” i ruszyliśmy w dalszą trasę.
Na cel obraliśmy Nové Město nad Metují. Miasto to zostało zbudowane na skale, otoczonej z trzech stron rzeką. Dwa najważniejsze punkty miasteczka muszą znaleźć się na liście do zobaczenia: piękny rynek oraz wspaniały zamek. Zamek przyciąga uwagę, zajmując dumnie jeden z narożników Rynku (przeciwległy do Ratusza). Jest to budowla późnogotycka, która pochodzi z początków XVI w. Obecnie, po wielu przebudowach, możesz podziwiać jego niesamowite i bogato zdobione wnętrza. Zwiedzanie trwa około 70 minut. W cenie biletu mamy także wejście na wieżę zamkową, z której możemy podziwiać panoramę miasta i okolic. Do ogrodów zamkowych możemy udać się za darmo i zdecydowanie warto to zrobić po to, aby przejść się zabytkowym, drewnianym, zabudowanym mostem, który jest wizytówką miasta. Na Rynku znoszą się urocze, niewysokie kamieniczki. Wyróżnia je renesansowa architektura oraz arkadowe podcienia. Warta uwagi jest również Kolumna Maryjna z 1696 roku oraz pomnik Trójcy Przenajświętszej z 1767 roku. Miasteczko jest urocze i warto do niego wpaść. Chociażby po to, aby zjeść tradycyjne czeskie knedle, które dopiero tutaj udało nam się upolować.
W planach właściwie już nam niewiele pozostało. Pomału i sukcesywnie zbliżamy się do granicy i końca naszej podróży. Jak to w życiu bywa niewiele czasami znaczy bardzo wiele. Odwiedzamy jeszcze Jičín w poszukiwaniu pewnego zbójnika i jego rodzinki. Miejscowość ta, jest zaliczana w wielu publikacjach do najbardziej malowniczych czeskich miast, ale z naszej podróży wynika, że jest ich naprawdę wiele, a każde następne jest równie urokliwe jak poprzednie. Okolice Jicina, dzięki dobrym warunkom geograficznym i klimatycznym są zamieszkane już od ośmiu tysięcy lat. Starszym (czyli nam :-)) miejsce to w pierwszej chwili kojarzy się ze słynną czechosłowacką bajką o Rozbójniku Rumcajsie, który był bohaterem opowiadań Václava Čtvrtka. I motywy z tej bajki spotkamy w wielu miejscach Jiczińskiej starówki, jest tu nawet muzeum poświęcone Rumcajsowi. W mieście odbywa się też festiwal bajek. Udajemy się jego śladami i podziwiamy Rynek z pięknymi zabytkowymi domami z czerwonymi dachami. Unikając słońca przemieszczamy się podcieniami dookoła Jicińskiego Rynku oraz dajemy nura w jego boczne uliczki. Na starówkę dostajemy się przez Valdicką Bramę, która jest wizytówką miasta i jedynym zachowanym fragmentem starych murów miejskich. Upał jednak nie sprzyja dłuższemu pobytowi w mieście. Co by nie mówić mury zatrzymują ciepło, a kostka brukowa (nawet ta zabytkowa) mocno daje się we znaki zarówno ludzkim jak i psim łapom.
Nie tylko samo miasto, ale i jego bliskie okolice są warte zwiedzenia. Jičín jest bowiem świetnym punktem wypadowym do zwiedzenia Czeskiego Raju, który ze względu na swoje niezwykłe skalne miasta i wspaniałe zamki, zalicza się do najczęściej odwiedzanych miejsc w Republice Czeskiej. Dziewiczą przyrodę można znaleźć także w Skałach Prachowskich, gdzie czeka na nas niezwykły świat monumentalnych skał z piaskowca o najróżniejszych kształtach, głębokie jary i wąskie korytarze między ścianami porośniętymi mchem, które są jakby stworzone do aktywnego wypoczynku. Tam skierujemy nasze kroki w kolejnym dniu. Tymczasem uciekamy z miasta i znajdujemy nie co innego, a kolejną wieżę, która funduje nam jeden z najpiękniejszych zachodów słońca. Myślę, że to za sprawa jej położenia, dość wysoko w górach. Wjechanie na nią było już lekkim wyzwaniem dla naszego busa, ale droga choć kręta ma bardzo dobrą nawierzchnię i można sobie pozwolić na taką „wspinaczkę”. Wieża tym razem jednak nie jest widokowa, a raczej radio-telewizyjna, ale i tak teren jest piękny, Staram się nie myśleć czy przyjęliśmy odpowiednią dawkę promieniowania, w każdym razie w nocy się nie świecimy, jeszcze! Na górze znajduje się też coś w rodzaju Schroniska, ale niestety o porze, której zwykliśmy parkować nasz dom, lokal jest już zamknięty. Parking na górze jest płatny i chociaż obok nas nie ma żywego ducha, strach nam nie pozwala nie zapłacić 10 koron (ok. 2 zł) za postój do białego rana. Śmiało możemy polecić dzikusom 😊 Nie ma infrastruktury (po zamknięciu lokalu), ale są połacie zielonej trawy i cudowne widoki. Jest to też miejsce dla fotograficznych łowców zachodów słońca, więc do czasu jego całkowitego schowania się za horyzont mieliśmy nieliczne towarzystwo paparazzi.
Rankiem śmigamy do wcześniej wspominanego Czeskiego Raju, a raczej jednej z jego części czyli Prachovské skály. 2 pętle szlaków, 5 km ścieżek, 10 punktów widokowych, 2848 schodów a najwęższe miejsce do pokonania ma zaledwie 40 cm i to wszystko można zobaczyć z psiacielem. Chociaż uwaga! Teren dla psa nie jest łatwy i trzeba pamiętać (szczególnie w upalne dni) o wodzie. O resztę zadba tutejszy park, w cenie biletu dla psa znajduje się łopatka i papierowa ekologiczna torebka na odchody 😊 Cała trasa to około 5 km więc dajemy radę nawet w upale. Miejscami jest stromo, miejscami wąsko a miejscami ślisko. Widoki piękne, a cały kompleks troszkę przypomina nam nasz Szczeliniec Wielki, chociaż nie wiem, czy takie porównania to jednak nie jest profanacja. Z całą pewnością miejsce jest piękne i jeśli macie taka możliwość warto je odwiedzić niezależnie od tego czy się było na Szczelińcu czy nie. Tutaj też spotykamy turystów z Polski, na oko emerytów w sile wieku, którzy przybywają odkrywać ten kawałek ziemi naszego sąsiada aż z Gdańska i zachodzimy w głowę, kto wpada na takie pomysł. Siedzą sobie sporą grupą pod parasolami tuż przy wejściu do kompleksu i sączą chłodne piwko, bo nie starczyło im siły, aby nadążyć za aktywniejszą częścią grupy i przewodnikiem. 4 dni, do przejechania autokarem cała Polska i kawałek Czech, w programie Jaskinie, Skalne Miasto i zwiedzanie Pragi, temperatury powyżej 30 stopni. Nasz rodzinny wypadzik w stosunku do ich hardkorowej wyprawy to jakiś żart 😊 Podążając jednak za tym żarcikiem lecimy dalej, ale zostawiamy sobie Prachovské skály w pamięci i na zdjęciach.
W dalszej drodze napotykamy jeszcze bardzo ciekawe miejsce w podobnym klimacie: Pusté kostely – jaskinie, a raczej groty. Są one ogólnodostępne i można je swobodnie zwiedzać. Jednak jeżeli chcemy wejść w głębsze korytarze, to musimy się uzbroić w latarkę. Pusté kostely to największy w Europie system wykonanych przez człowieka jaskiń piaskowcowych. Położone są w Czechach, w Górach Łużyckich pomiędzy wioskami Velenice i Svitava. Powstały na użytek pobliskiej fabryki i szlifierni luster hrabiego Kinskiego. Strop jaskini podpiera szereg filarów o wysokości nawet do 4 m. Bardzo ciekawe i klimatyczne miejsce. Nie zdziwi się nikt jeśli napisze, że warto się tutaj pofatygować, szczególnie, że zaledwie kilkaset metrów od tego miejsca znajduje się coś czego nasze oczy jeszcze nigdy nie widziały. Ba! Nie spodziewały się widzieć 😊 Pekelné Doly (Piekielne Doły), największe stworzone przez człowieka w Europie jaskinie z piaskowca. Wykopane w XVIII wieku w celu zbierania piasku do produkcji szkła do luster, mają obecnie łączną powierzchnię 11,5 kilometrów kwadratowych i wsparte są na solidnych skalnych kolumnach. No i właściwie z powyższego wynika, że niczym się nie różnią ani swoim wyglądem, ani historią od wcześniej wspomnianych Pusté kostely, ale zaprawdę powiadam Wam miejsce to jest wyjątkowe. W czasie II wojny światowej jaskinie były używane jako tajna fabryka amunicji szybkostrzelnej, jednak po zakończeniu wojny zostały one opuszczone... Do czasu dopóki nie wprowadził się tu klub motocyklowy. Dokładnie tak, MOTOCYKLIŚCI zawładnęli tym miejscem i zrobili sobie tutaj swoje królestwo. Motoklub Pekelné Doly wziął swoją nazwę właśnie od swojej głównej siedziby w tym miejscu. Ich znakiem jest nietoperz, który symbolizuje otwieranie i zamykanie jaskini jako "budzenie się" i "zasypianie" nietoperza. Motocykliści używają jaskiń nie tylko jako miejsce spotkań, ale także jako teren wyścigowy - motorami można ścigać się po trasach wymalowanych w tunelach. Znajdziemy tu nawet w pełni zaopatrzony podziemny bar dla członków klubu. Za niewielka opłatą i zachowaniem ostrożności (schodząc motocyklistom z drogi) można sobie teren zwiedzić, niestety chyba nie lubią oni czworonogów, bo znak na wejściu nie pozostawia złudzeń. Psy dostały bana na to miejsce, ale nadal wydaje się nam ono atrakcją samą w sobie. Kierując się mottem gospodarzy, które brzmi "jezdi v klidu!", co znaczy "jedź spokojnie", udaliśmy się w dalszą podróż.
Przed nami pozostało ostatnie wyzwanie. Górskie! W planach mieliśmy ich więcej, ale jak wiecie Morawy i klimacik winiarski nas wciągnęły, więc uległy one modyfikacji. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy sobie nie zostawili wisienki na torcie 😊 Góruje nad Libercem i przyciąga turystów zarówno widokami jak i budowlą na swoim szczycie. Ještěd (pol. Jeszted) wznosi się na wysokość 1012 m n.p.m. Jest najwyższym szczytem Grzbietu Jesztadzkiego i od jakiegoś czasu znajdował się na naszej liście do zdobycia. Troszkę oszukaliśmy przeznaczenie i wyjechaliśmy busem dość wysoko, ale po dwóch tygodniach w podróży i we wszech obecnym upale mieliśmy już lekko dość. Na szczycie góry Ještěd znajduje się trzygwiazdkowy hotel, do którego prowadzi trzykilometrowa asfaltowa droga z przełęczy Tetrevi sedlo (770 m n.p.m.). Wjazd na sam szczyt jest oczywiście możliwy, ale jest zarezerwowany dla gości hotelowych (a my w nimi nie gościliśmy, bo my tylko w naszym milion gwiazdkowym sypiamy :-)), a ponadto co to za frajda wjechać na sam szczyt 😊 Nogi też musza znać swoje zastosowanie! Żeby droga nie była nudna, a asfalt nie dawał się tak bardzo we znaki piechurom, wyznaczone są szlaki piesze, które mimo że bardziej strome niż droga dają frajdę z wędrówki górskiej i z nich właśnie korzystamy. Pniemy się na szczyt po kamieniach jak kozice górskie ciągnięci przez Whisky, który po podróży w busie poczuł zew natury. Ze szczytu rozpościera się imponujący widok i gdyby nie nadajniki radiowo-telewizyjne to miałby on panoramę 360 stopni. Chociaż i widok takich nadajników jest czymś ciekawym z punktu widzenia techniki, wszak wszyscy z nich korzystamy. Bardzo przyjemny spacer, odmiana dla miejskiego zwiedzania i powrót do pierwotnego, znacznie bardziej górskiego planu. Tego nam było trzeba!
Liberec w dole, aż się prosił o nasze odwiedziny, ale mieliśmy szczerze dość upalnego miasta i rozżarzonej kostki brukowej. Zostawiamy sobie go na następny raz, chociaż niewątpliwie też jest piękny. Nawet wówczas, kiedy widziany jest jedynie z góry.
Plan na dalszą podróż jest prosty, zakupy i do domu. No, ale jakoś tak nie możemy się rozstać z okolicą i trafiamy do miejscowości imienia naszego najmłodszego uczestnika, a przynajmniej tak sobie to tłumaczymy. Kryštofovo Údolí to wioska, którą zamieszkuje niecałe 300 osób. Mała ale jaka piękna. Drewniana zabudowa, kubeczki na drewnianych płotach, kościółek na wzgórzu, zabytkowy wiadukt kolejowy i jedyny w swoim rodzaju pomnik Sikającego Psa 😊 Spokojnie moglibyśmy tam zostać na dłużej. W centrum wioski prosperuje cudna kawiarenka, ale nie dane nam z niej skorzystać ponieważ trafiamy tam w porze późnego obiadu i szukamy raczej czegoś bardziej treściwego. Niestety nie znajdujemy, a posiłek zapewne zatrzymałby nas tam na dłużej. Mały się jednak ucieszył, że ma wioskę swojego imienia, pies również zrobił użytek z psiego pomnika, a my polataliśmy dronem nad wiaduktem robiąc chyba całkiem fajne zdjęcia. Jednym słowem udała się nam ta przypadkowa wizyta w małej wiosce między górami.
Teraz już tylko kierunek Trójstyk i do domu. Okazuje się on nieco mniej atrakcyjny niż ten, który rozpoczął naszą wycieczkę po Czechach. No cóż, ziemia nie leży odłogiem, trawniki równo przystrzyżone, flagi dumnie powiewają na wietrze, Nysa Łużycka sobie spokojnie przepływa gdzieś pośrodku. Wszystko jest na swoim miejscu, chociaż biwaku tutaj nie urządzimy.
Plan wykonaliśmy w 100%, a może nawet z nawiązką, czasami mniej znaczy jednak więcej"-) Czechy to naprawdę dobry kierunek na wakacje. Być może mało egzotyczny i nie wyczynowy, bez fajerwerków, ale jednak ciekawy, a przede wszystkim stabilny, przewidywalny (w miarę) i odpowiednio bliski domu (tego stacjonarnego). Pomimo tego, że paliwo (diesel w naszym przypadku), kosztuje tutaj ok. 9,50 zł/l to ze względu na niewielką odległość od Poznania jednak ekonomiczny. Przejechaliśmy nieco ponad 1500 km (po stronie Czeskiej) i dojazd do oraz z Poznania do trójstyków. Na dzisiejsze czasy wprost idealny kierunek. Zobaczyliśmy, naszym zdaniem, całkiem sporo, coś zapisaliśmy na zaś (jak zawsze ;-)), zweryfikowaliśmy pogląd na czeskie wino w sposób zadowalający i ścioraliśmy się tak jak lubimy. Czy zrobilibyśmy to jeszcze raz? TAK! Czechy polecamy Waszej uwadze :-)

I mamy jeszcze taki dodatek, z jednego z ostatnich i nie opisanych wcześniej noclegów. Zdecydowanie dla osób o mocnych nerwach i lubiących wyzwania. Gdzieś w górach znaleźliśmy, w całkowitym akcie desperacji, opuszczony ośrodek (wyglądający na wczasowy). Nie mieliśmy już innego pomysłu, a żadna wieża widokowa nie była w naszym zasięgu. Nocleg okazała się strzałem w dziesiątkę, chociaż samo miejsce, szczególnie podczas ulewnego deszczu i burzy jest dość upiorne. Zdecydowanie dla ludzi, którzy się nie boją nocy i ciemności, a wraz z nią nie produkują w swoich głowach demonów. Tutaj spotkaliśmy jedynie artefakty i relikty przeszłości, trochę bałaganu, pozostałości po paintballowej wojnie i takie cudo na dachu…
Uwaga! Miejsce to widać na zdjęciach satelitarnych Google Maps, ale o tym dowiedziałam się dopiero pisząc o podróży przez Czechy😊 Autor dzieła zużył podobno 80 l. farby(?) i zamalował nią powierzchnię 600 m. Jak widać, trochę się napracował!
Mam nadzieję, że udało mi się Was nie zanudzić, a być może zachęcić do podróżowania i zmiany myślenia, o naszym sąsiedzie. Czechy to może być kierunek na dwutygodniowe wakacje. Została nam jeszcze ich druga część i pewnie kiedyś plan wcielimy w życie. Kiedy? Nie wiemy, ale nie wszystko trzeba wiedzieć od razu 😉 Może uda się przed emeryturą :-)
Będzie nam miło jeśli dacie znać, czy wszystko we wpisie się zgadza i zostawicie dla nas serduszko, oczywiście bez przymusu :-) i dobrowolnie z dobroci serca.
Comments