Od trójstyko do trójstyku. Część 2
- Ewelina Jędryszczak
- Jul 5, 2022
- 11 min read
Updated: Jul 7, 2022

To jak to z tym Mikulovem było? Ano, wpadliśmy w winiarskie tereny, jakie go otaczają i się zakochaliśmy. To, co do tej pory zapierało nam dech w piersiach, czyli winnice zielonogórskie, okazało się jedynie maleńkim poletkiem (bez urazy). Tutaj winorośla zajmowały przestrzeń jak okiem sięgnął. Nie mam pojęcia co takiego jest w tych małych krzaczkach, bo te "prawdziwe" winoroślą na winnicach ledwie sięgają nam do ramion i niczym nie przypominają tej winorośli, która za dziecka pięła się po ścianie domu moich dziadków, aż po dach. Ledwie kilka kistek na krzaczku, ale za to jakie wino z tego będzie! Wpadliśmy między takie winnice i wyjechać nam się już nie chciało. Plan jednak jest planem i polecieliśmy dalej. Po drodze nabywając jeszcze w zupełnie przypadkowej piwnicy winiarskiej przy drodze (płatność wyłącznie gotówką) butelkę lokalnego wina. W plastiku, bez etykiety, bez nazwy. Ot tak! Prosto od producenta. Nawet do piwniczki pozwolono mi wejść nieco głębiej, niż tego wymagał zwykły zakup. Przyznam, że gdyby nie chłopaki w samochodzie chyba bym tam została, bo chłodek była tam przyjemny, trunek obiecujący a żaru z nieba miałam lekko dość. Wzięłam jednak to, co mi polecono i poleciałam dalej. Planowo mieliśmy podjechać troszkę w kierunku centralnych Czech, aby małymi kroczkami przybliżać się do Pragi.
Nocleg załatwiliśmy sobie przy kolejne wieży widokowej i w tym miejscu jest chyba dobry moment, aby zdradzić Wam pewien patent na dzikie nocowanie w Czechach. Otóż, wiemy już, że każde miejsce (obszar) do którego się udajemy ma swoje dzikusy, ale cała sztuka polega na tym, aby znaleźć klucz wg. którego szukać takich miejsc. W Polsce korzystamy, jak już wspominałam, z satelitarnego obrazu mapy Google i to nam się sprawdza, chociaż poszukiwanie takiego miejsca bywa często czasochłonne. Dlaczego? Bo droga, którą sobie upatrujemy na mapie okazuje się nieprzejezdna, stoi tam znak zakazu wjazdu lub własność prywatna, błoto na wjeździe albo wyjątkowo kiepska nawierzchnia uniemożliwia nam podjęcie próby, bo od miejsca do którego chcieliśmy dojechać dzieli nas kilkadziesiąt, kilkaset metrów i nie o to chodziło, żeby stać w krzakach bez widoku, bo na miejscu jest tak krzywo, że nie ma szans w miarę równo ustawić busa, abyśmy wzajemnie na siebie się nie "sturlikiwali" podczas snu, bo już nas ktoś ubiegł i dziuple nam zajął, bo tuż obok stoją jednak zabudowania lokalsów, a w nich pies, który nie uznaje granicy swojego domostwa i szwenda się po okolicy, etc. W Wielkopolsce mamy już tak rozeznane miejscówki, że jeździmy w ciemno. Podróżując po Bieszczadach szybko (metodą prób i błędów) zorientowaliśmy się, że Lasy Państwowe mają tam całkiem fajnie zorganizowane miejsca postoju. W Polsce w ogóle jest nam nieco łatwiej, bo wiadomo – koniec języka za przewodnika. Ponadto korzystamy ze grup biwakowych, które również podsuwają nam całkiem ciekawe pomysły (chociaż bywają i buble, źle podane koordynaty, albo miejsca zwyczajnie nie dla nas). Na tych grupach często z pomocą przychodzi nam „Iras”, który objechał już chyba cały kraj w szerz i wzdłuż i znalazł wszystkie możliwe dzikie miejscówki i je opisał. W polecane przez niego miejsca walimy jak w dym i raczej zawsze się one sprawdzają. Każdy musi znaleźć swojego Irasa 😊 Ja wiem, że to co pisze to dla niektórych z Was (jeśli nie doświadczacie vanlife na własnej skórze) to czarna magia i totalny bezsens. Latać po krzakach i szukać miejsca do spania! Jakby nie można było, jak cywilizowany człowiek, wejść na booking i znaleźć sobie pięknej miejscówki z wszelkimi wygodami. Ano nie można, bo nawet nie szukamy.

W Czechach temat przysporzył nam trochę problemu, dlatego poświęcam mu nieco więcej czasu. Otóż, nasi sąsiedzi nie mają miejsc dzikiego postoju, ze świeca szukać parkingów leśnych, nie mają jezior więc daremnie przeglądać mapy satelitarne w poszukiwaniu dzikich ścieżek, rzeki wzdłuż mają wały przeciwpowodziowe i zakaz wjazdu na nie, ponadto cieków wodnych jest tutaj jak na lekarstwo. Pozostaje parkowanie na parkingach miejskich a tego baaaaaardzo nie lubimy! Pierwsze dwie noce dały nam do myślenia. Kolejna noc, w tej drodze do Pragi, utwierdziła nas jedynie w słuszności naszej obserwacji. Jedynym, pewnym i sprawdzonym miejsce noclegowym w Czechach jest miejsce obok wieży widokowej. Taaaaadaaaam!!! Czesi mają na tym punkcie jakąś zajawkę. Stawiają wieże widokowe – rozhledne WSZĘDZIE! Postawili ich sobie setki i stoją nawet w szczerym polu. Mają dobrze zorganizowaną infrastrukturę wokół tych obiektów. Prawie zawsze są tam ławeczki, bywa toaleta, czasami jakiś sklepik. Wieże zamykane są dla zwiedzających koło 17-18 i właściwie ustaje wokół nich ruch turystyczny. Pojedyncze osoby odwiedzają je, aby podziwiać zachód słońca, ale generalnie wieczorową porą są one zupełnie odludne. Oczywiście nie mówię tutaj o wieżach widokowych górskich, te trzeba dokładniej sprawdzić, ale nawet do nich w większości wiedzie jakaś droga, przejezdna nawet dla busa. Odkrycie tego faktu pozwoliło nam skrócić czas poszukiwania noclegowni i cieszyć się pięknymi widokami co noc. To jest strzał w dziesiątkę.
Kolejną noc spędziliśmy właśnie w takim miejscu, pod wieżą widokową. I chociaż okolica była zwyczajna i niczym szczególnym się nie wyróżniała, wieża widokowa stała na straży naszego wypoczynku 😊 W tym miejscu, po kolejnym dniu jazdy przetykanej zwiedzaniem, w nieludzkich temperaturach (powyżej 30 stopni) doszliśmy do wniosku, że musimy zweryfikować nasz plan. Nie da się ”dupić, dupić, dupić…” 😊 a my jesteśmy na wakacjach i musimy chwilę odpocząć. Zredukowaliśmy naszą mapę o połowę. Doszliśmy do wniosku, że Czechy musimy podzielić na dwie podróże, bo inaczej nie zobaczymy tego, co chcemy zobaczyć, umordujemy się a to nie będą miłe wspomnienia i ominiemy miejsca, które nam się bardzo spodobały i już wiemy, że chcemy im poświęcić więcej czasu. Przekroiliśmy Czechy na pól, od Liberca do Brna i postanowiliśmy pozostać na Morawach. Nie ukrywam, że wino w plastikowej butelce, przyczyniło się znacząco do podjęcia takich kluczowych podróżniczych decyzji. Chcieliśmy zwyczajnie wrócić po więcej! Było wyśmienite. Magia miejsca zapewne, ale co tam, będę powtarzać do znudzenia, że Czeskie wina są najlepsze na świecie, zaraz po gruzińskich oczywiście 😊

Kolejny dzień przyjęliśmy już znacznie spokojniej, uwierzcie mi, schodzi ciśnienie z człowieka, kiedy wie, że nie musisz wyrobić 100 % normy, a połowa też będzie oki. Kiedy sobie zaplanujemy znacznie więcej niż jesteśmy w stanie zrealizować (chociaż za każdym razem sobie obiecujemy, że już nigdy, przenigdy sobie tego nie zrobimy!) to ciężko nam odpuścić. To tak jakbyśmy się poddali, czujemy przegraną, niedosyt, a najgorsze, że to my sami sobie tworzymy to ciśnienie. Umiejętność odpuszczania w tym przypadku to również sztuka, wie ten kto zaplanował zdobywanie szklanej góry, a dzień przeleżał na plaży z drinkiem z palemką ku własnej szczęśliwości 😊 Nie zamierzaliśmy leżeć, ale już nie musieliśmy cisnąć do Pragi. W zamian za to odwiedziliśmy najpiękniejsze małe miasteczko jakie widzieliśmy w tej podróży. Telcz (Telč) - XIV-wieczne, zabytkowe miasto, które zamieszkuje nieco ponad 5 tyś mieszkańców. Nie wiem co za demon we mnie drzemie, że mam potrzebę porównywanie do polskich odnośników, ale od początku pobytu w tym miejscu myślę sobie o Zamościu. W 1992 r. zabytkowe centrum miasta zostało zapisane na liście światowego dziedzictwa UNESCO i wcale nas to nie dziwi, bo urzeka swoim małomiasteczkowym pięknem. Kolorowe kamieniczki dookoła, podcienie a w nich kawiarenki, fontanna na środku a tuż obok niej tzw. kolumna morowa z XVII w. (która upamiętnia ofiary zarazy, temat nadal aktualny), oraz zamek i kościół zgodnie zamykające rynek z jednej strony. Wszystko to tworzy cudowny klimat i składa się na piękną całość. Po długości rynek mierzy prawie 300 m więc nogi mają co robić. Dodatkowo miasto jest otoczone wodą, co jeszcze bardziej dodaje mu uroku. Ok. 10 km na płn.-wsch. Od Telcza znajduje się źródła rzeki Dyja. Rzeka ta jest kluczowa ponieważ właśnie wzdłuż niej znajdują się najpiękniejsze obszary winiarskie Moraw. Od tej pory zaczynamy nasz powrót, bo Telcz stał się najbardziej wysuniętym miastem w kierunku tej części mapy, którą zostawiliśmy na następny raz. Postanowiliśmy trzymać się właśnie koryta rzeki Dyja i sprawdzić co jeszcze ma nam do zaoferowania.
W nawigację wpisaliśmy Vranov nad Dyji i wioooo. Co Wam powiem, to Wam powiem, ale Wam powiem 😊 Kolejne piękne miasteczko, urokliwie zlokalizowane w dolince między skałami z górującym nad wszystkim zamkiem. Kolejny strzał w dziesiątkę. W Czechach naprawdę da się zakochać! Miejscowość ta, zlokalizowana jest ok. 110 km od Wiednia, a pałac vel zamek (macie też kłopot z właściwym nazwaniem obiektów tego typu?) należy do najbardziej wartościowych budowli świeckich środkowoeuropejskiego baroku. Powstał w wyniku przebudowy zamku szlacheckiego, o którym pierwsze wzmianki datowane są na rok 1100. Zlokalizowany na 76 metrowej skale, co przyczynia się do tego, że wyraźnie góruje nad miasteczkiem. Ciekawostka: Około 1889 kilkakrotnym gościem na zamkowych komnatach był polski pisarz – Henryk Sienkiewicz. Dodatkowo Vranov jest miejscem ciekawym turystycznie ze względu na zbiornik Vranov na rzece Dyji, który znajduje się tuż za miastem. Tama wybudowana w latach 1930-1933 o wysokości 60 m i długości korony 292 m. Powstałe jezioro ma długości 30 km i naprawdę pięknie się prezentuje. Jest to miejsce, dobrze zagospodarowane rekreacyjnie. Nawt piaszczysta plaża jest, niestety nie dla czworonogów. Okolica Vranova, bez dwóch zdań, jest bajeczna więc musicie nam uwierzyć na słowo, warto tu dojechać. Resztę niech zrobią zdjęcia 😊
Nadszedł czas na opowieść o Majtelu (lub Majtlu). Zmęczeni całodniowym jeżdżeniem i bieganiem po ww. atrakcjach turystycznych, a trochę tego było przyznacie, rozpoczęliśmy wieczorne poszukiwanie miejsca parkingowego. Marzyła nam się miejscówka z wodą, chociażby większą kałużą 😊 Wnioskuję po moich wpisach, że poszukiwanie tych miejsc staje się jedną z większych „atrakcji” naszych wyjazdów. No cóż, jak sobie pościelisz tak się wyśpisz, a My musimy zregenerować siły w tempie przyspieszonym, żeby następnego dnia mieć pełną moc. Po dłuższym poszukiwaniu i dosłownie chwilę przed zachodem słońca wypatrzyliśmy małe oczko wodne. Trzymając się faktów, wypatrzyliśmy je w drodze do Vranova, ale ponowne jego odnalezienie okazało się nie tak proste, jak nam się wydawało. Udało się jednak i całkiem zadowoleni zaparkowaliśmy na małej łączce, obok miejsca piknikowego (tak nam się wydawało). Zapewne słonko zaszłoby bez większych zakłóceń i nacieszylibyśmy tym spektaklem oko, gdyby nie pewien jegomość na skuterku, który próbował nas przekonać, że jest Panem tego terenu i basta! Majtel to po prostu właściciel w języku czeskim (tak przynajmniej mówi nam Google tłumacz). Słowo wryło się w naszą pamięć, ponieważ ów jegomość w swoim wywodzie wielokrotnie je powtórzył! Musiałam sięgnąć do pokładów mojego uroku osobistego nieco schowanego pod brudem oraz trudem podróży i wytłumaczyć mu, że nie będziemy ogałacać jego stawu z ryb, jedynie prześpimy się i grzecznie opuścimy jego teren bladym świtem. Musiałam być skuteczna w tych działaniach, bo Majtel odpuścił a nawet się uśmiechnął, kiedy wytłumaczyłam, że Czechy są takie piękne, a my je tylko chcemy zwiedzić. Miejsce warte tego zachodu oceńcie sami. Nam naprawdę się podobało, a przede wszystkimi mieliśmy już szczerze dość dalszej jazdy! No i czekała na nas butelka lokalnego wina.
...i ten koncert tylko dla nas :-)
Poranek nie był tak spektakularny jak zmierzch, właściciel nie przyjechał pomachać do nas na pożegnanie, ale noc uważamy za udaną. Pełni wigoru pognaliśmy do Znojma. Miasto to jest stolicą Moraw Południowych. Stąd już tylko 10 km dzieli nas od Austrii. W sumie trochę szkoda, że nie możemy przekroczyć granicy w tamtym kierunku, bo góry nas mocno wzywają. Służba nie drużba jak mawiają, mamy pewne ograniczenia, których nie przeskoczymy (aż do emerytury). Poniżej miasta wije się Dyjia, w oddali widać zbiornik wodny, a na górze same atrakcje. Całe miasteczko , kościoły, ratusz, rotunda, browar i gdzieniegdzie domki jest urokliwe. Zamek oraz labirynt katakumb pod miastem, który powstał w celach obronnych, to prawie 30 km tuneli, które służyły do przechowywania wszystkiego, od marynat po amunicję. Nie ma tutaj Starego Rynku jaki podziwialiśmy w Telczu, ale warto zgubić się w wąskich uliczkach, gdzie również pochowały się kolorowe kamienice. Kiedy odnajdziemy XI wieczną Rotundę św. Katarzyny, to odnajdziemy również najpiękniejszy widok na miasto i okolicę. Z całą pewnością w jej poszukiwaniu przejdziemy centralnie przez tutejszy zabytkowy browar, który kiedyś stanowił przednią część zamku. Można w nim zakupić całkiem przyzwoite piwo lokalne i kilka pamiątek. Uroku tutejszej architekturze dodaje fakt, że niemalże wszystkie budynki pokryte są czerwoną dachówką. Nikt nie ma fantazji, żeby się wyłamać, odznaczyć się i położyć sobie na dachu jakieś dziwactwo w innym kolorze i formie niż ogólnie przyjęta. Tak jest na całych Morawach. Nie po to zresztą zdjęcia robimy w ilości nadmiernej, aby teraz nie móc Wam pokazać tego o czym piszemy. Znojmo do zakochania specjalnie dla Was uwiecznione na fotografii.
Dobrze jest dobrze zacząć dzień 😊 chociaż upalnie, to lecimy dalej. Mijając Mikulov (tak właśnie! zawinęliśmy pętelkę), jedziemy w kierunku kolejnej perełki wpisanej na listę UNESCO. Na cel bierzemy Lednice. To tutaj znajduje się neogotycki zamek otoczony dwustuhektarowym parkiem. Został on założony w XVI stuleciu. Wykopano tu rozległe stawy i posadzono las. Wzniesiono też romantyczne ruiny miasta i pojedynczy, wysoki na 60 metrów minaret (dziś punkt widokowy dla turystów). Ważny element całego założenia stanowi otaczający posiadłość niezwykle malowniczy park krajobrazowy. Odnaleźć można w nim liczne tajemnicze i romantyczne budowle. Są tu m.in. wybudowany w miejscu dawnej granicy morawsko-austriackiej zameczek, oranżeria, kościół Apollina, ruiny pałacyku myśliwskiego Januv. Nawet huśtawka na drzewie robi wrażenie, chociaż to raczej współczesne dzieło rąk ludzkich. Myślę, że odnalezienie wszystkich tych poukrywanych budowli jest atrakcją samą w sobie. Do każdej z nich doprowadzają nas szlaki turystyczne, które Czesi ochoczo przemierzają na rowerach. Sam pałac posiada cztery dziedzińce, dwie wieże, stajnie oraz barokową ujeżdżalnię. Jest też piękna oranżeria a w niej 300-letnia palma. Zarówno pałac jak i okolica zasługują, aby poświęcić im godzinę, może dwie i przyjrzeć się im z bliska.
Zgadnijcie gdzie lądujemy na noc? Jeśli ktoś z Was odgadł i wytypował wieżę widokową to trafił w dziesiątkę :-) W ramach nagrody pokażemy zarówno tę budowlę jak i okolicę w jakiej była posadowiona. Lepiej nie mogliśmy trafić! Chcemy tu wrócić na jesień i zobaczyć całe to piękno winiarskiego świata w szczycie sezonu winobraniowego. Nie żałujemy, że w czasie jednej podroży drugi raz znaleźliśmy się w tej samej okolicy.
Rano wpadamy jeszcze na platformę widokową, która również znajduje się na wzgórzu. Na jego południowym stoku zlokalizowana jest winnica. Trochę trudno tutaj trafić, ponieważ cała winnica otoczona jest płotem, a do tarasu prowadzi ścieżka przez furtkę. Trochę to dziwne wchodzić komuś na posesję, ale wszelkie znaki mówią nam, że tak trzeba. Nie jesteśmy jedyni a to utwierdza nas w przekonaniu, że płot nie stanowi tutaj problemu. Widok piękny, jak niemal każdy jaki tutaj obserwujemy z rozhlednych. Wejście na większość z nich jest bezpłatne. Jeśli już trzeba coś zapłacić to kwota jest bardzo symboliczna (w przeliczeniu kilka złotych). Zdecydowanie do zakochania :-)
Dzień rozhulał się na całego, słońce przypieka jak zwykle, a my udajemy się na poszukiwanie Hobbita. Podobno gdzieś w tych okolicach ma swoje domki. Wioska Vrbice, bo do niej się wybraliśmy, jest piękna na pierwszy rzut oka, ale nawet my nie przypuszczaliśmy, co kryje się pod jej powierzchnią. Tylu i takich piwniczek winiarskich na oczy nie widzieliśmy. Widać, że o odpowiedniej porze dnia żyją one swoim życiem. Kontenery pustych butelek, grzecznie poukładanych, a nie rozrzuconych po krzakach, świadczą o kulturalnym spożyciu szlachetnego trunku. Właściciele krzątają się po obejściu i szykują na kolejny wieczór jak mniemamy. Na maleńkich tabliczka gdzieniegdzie widnieją godziny w jakich piwniczka funkcjonuje. Ba! Na niektórych napisano, że można płacić kartą. W Czechach to wcale nie takie oczywiste. Bardzo nam przykro, że z racji tego, iż vanlife wymaga poświęceń ze strony kierowcy nie spędzimy tutaj wieczoru. Nie możemy zaparkować u Hobbita na podwórku, bo obawiamy się, że to będzie wieczorem zupełnie inne miejsce. Nasz pies jak i my możemy nie podołać tłumom degustatorów i enoturystów. Nie chcemy też ciągnąć losów, kto ma się bardziej poświęcić. Postanawiamy obejrzeć Hobbitowo takie jakie je zastajemy, a wrócić na dogłębne rozpoznanie w bardziej sprzyjających okolicznościach (kiedyś tam). Może właśnie na winobranie. Miejsce to jednak jest warte uwagi. Nie wiem, czy gdzieś na ziemi jest drugie takie 😊 Jeśli widzieliście gdzieś coś podobnego to podpowiedźcie, chętnie wybierzemy się w podobne miejsca na winiarski rekonesans.
Zew natury wzywa nas do góry 😊 W sensie: musimy pomału wracać. Znajdujemy kolejną wieżę widokową (oczywiście wśród winnic) i postanawiamy tutaj zakończyć jazdę na ten dzień. Upał mocno nam dokucza i brak możliwości skorzystania z dobrodziejstwa jakiejś rzeki czy jeziora jest dość przykry. Sucho tu! Nawet w sklepie ciężko kupić wodę w butelkach większych niż 1,5 l. Jakby Czesi przewidzieli, że turyści tacy jak my, wezmą ją na zmarnowanie i z braku innego sposobu spróbują się w niej wykąpać. W tym miejscu dodam, że wcale nie żartuję. Nie mamy w busie prysznica. WC turystyczne jeszcze jakimś cudem się zmieściło, ale prysznic jest poza naszym zasięgiem. Bywa i tak, że butelka z woda jest naszym prysznicem. Spieszę uspokoić, raczej nie śmierdzimy 😊 radzimy sobie. Jak człowiek bardzo chce, to potrafi oszczędzać wodę. Docieramy więc do kolejnego miejsca widokowego i chociaż bieżącej wody na miejsc nie ma, to przyjemny wiatr i cień wieży robi kawał dobrej roboty. W końcu odpoczywamy, a pora jest wczesna! I nawet toaletę mamy do dyspozycji 😊 i to jaką! Zlewającą się z otoczeniem, przykład jak dobrze zagospodarować przestrzeń pomimo niewielkich możliwości manewru. Co jakiś czas ciszę przerywają nam rowerzyści, są tu ich całe chmary. Z obserwacji naszej wynika, że jest to jakiś sposób Czechów na spędzanie czasu wolnego na emeryturze, ponieważ średnia wieku tych cyklistów jest mocno posunięta w czasie (na nasze oko) 😊
Czy uda nam się tutaj przenocować? Tego jeszcze nie wiemy…
Jeśli kogoś z Was zainteresowała nasza opowieść to zapraszamy do kolejnej części, która zapewne powstanie niebawem 😊
· czy można urządzać wyścigi motocyklowe w jaskini?
· co Macocha miała wspólnego z Morawskim Krasem;
· gdzie zamieszkuje Rumcajs z rodziną.
O tym jeszcze opowiemy.
Zapraszamy 😊
Comments