Od trójstyko do trójstyku. Część 1
- Ewelina Jędryszczak
- Jul 3, 2022
- 9 min read
Updated: Jul 4, 2022

Tym razem wybór padł na Czechy. Nawet nie bardzo potrafimy powiedzieć dlaczego tak. Przy wyborze miejsca na dłuższy ”wypoczynek” nie bez znaczenia pewnie była sytuacja geopolityczna jaką obecnie mamy, cena paliwa oraz przyziemnie – fundusze jakimi dysponujemy. Ponadto nie byliśmy jeszcze w Czechach na dłużej niż tego wymaga wędrowanie górskimi szlakami przygranicznymi. A gwoździem do podjęcia takiej decyzji był pies 😊 bo to jego i nasza, pierwsza wspólna podróż zagraniczna. Jako, że Whisky jest pełnoprawnym członkiem rodziny od początku był zaplanowany jako kompan w tego typu podróżach. Perypetie, związane z podróżowaniem w towarzystwie czworonoga, będą się również przewijały w mojej niniejszej opowieści o podróży do naszego czeskiego sąsiada.

Jako, że lubimy odwiedzać trójstyki, a zarazem zwiedzać całościowo miejsca do których się wybieramy i tym razem rozpoczęliśmy naszą podróż od miejsca, gdzie łączy się ziemia i ludzie trzech narodów: Polski, Czech i Słowacji. Miejsce to znajduje się w niewielkiej odległości od miejscowości Jaworzynka (PL), HARCZAWA (CZ) i Czerne (SK). Jest to jeden z 6 trójstyków jakie mamy w Polsce. Na początku naszej podróży towarzyszyli nam nasi bliscy, bo nie chwaląc się urodziny świętowałam (oczywiście osiemnaste, powiedzmy z małym Vetem) 😊 i takie właśnie miejsce wybrałam na tą okoliczność. O tej części urlopu nie będę jednak pisać, bo każdy świętuje tak jak chce. Kto Nas zna ten wie jak to u Nas wygląda, kto nie zna, zawsze może poznać 😊 Jedno można jednak powiedzieć w odniesieniu do tego miejsca – idealnie nadaje się na świętowanie, biwakowanie, piknikowanie, etc., a kiedy zostanie ukończone (bo trwa jeszcze modernizacja) będzie się nadawało jeszcze bardziej. Dysponując chwilą wolną można zrobić grilla na Słowacji (bo tam znajduje się altana z miejscem na grilla). Napić się lokalnego piwa lub innego trunku w Czechach, bo po tej stronie granicy poza altaną jest również bar. Następnie miło spędzić czas z rodziną po polskiej stronie w altanie lub na siłowni, a dzieci na placu zabaw (napoje we własnym zakresie, lub przyniesione do altanki z czeskiego baru). Kolejność imprezowania dowolna 😉 Jest tutaj dobrze zorganizowana infrastruktura rowerowa, więc dla wielbicieli dwóch kółek wizyta w tym miejscu może być równie przyjemna. Trójstyk obecnie jest w trakcie budowy i nie wszystko jeszcze jest idealnie, ale wygląda, że niebawem naprawdę będzie to fajne miejsce na tym końcu Polski. Są też złe wieści, prowizoryczny parking (jedynie po polskiej stronie) mieści tylko kilka aut, a kto się na nim nie zmieści musi stać wzdłuż wąskiej drogi.
Od trójstyku rozpoczęliśmy naszą podróż w głąb Czech symbolicznie, a granicę przekroczyliśmy w Cieszynie, bo chcieliśmy sobie z bliska zobaczyć to nadolziańskie miasteczko, a właściwie miasteczka dwa. Nieskromnie powiem, że polska część jest zdecydowanie ładniejsza 😊 Ach ten lokalny patriotyzm! Cieszyn nas zaskoczył bardzo pozytywnie. Rynek Starego Miasta jest bardzo ładny, wzrok nasz pada na piękne kamienice (choć nie tak kolorowe jakby się można było spodziewać), ale szczególną uwagę przyciąga budynek Ratusza. Po przestudiowaniu ulotek z Rynku ruszamy na poszukiwanie ”Wenecji Cieszyńskiej” nad Młynkówką, bo i takie miejsce tu jest. Stoją tutaj zabudowania (niektóre naprawdę piękne) z XVII-XIX w. Tutaj też znajdujemy urokliwą galerię z pamiątkami i dziełami wszelakimi rąk ludzkich. Cudeńka tam są i przesympatyczne panie, które wszystko pokażą, powiedzą a jeszcze podpowiedzą i pomogą (nawet w niedzielę). Następnie kierujemy nasze kroki na wzgórze zamkowe. Zamek w Cieszynie - Gród gotycko-renesansowy, który oczywiście ma swoją bogata historię i można o nim sporo poczytać zarówno w przewodnikach jak i w Internecie był onegdaj siedzibą Piastów Cieszyńskich. Obok Zamku na wzgórzu znajduje się Rotunda pw. św. Mikołaja. Myślę, że każdemu z Was dobrze ją znana, wystarczy sięgnąć do portfela i wyciągnąć banknot 20 złotowy, aby rozpoznać jej kształt. Na szczycie wzgórzu znajduje się Wieża Piastowska będąca elementem obronnym dawnego zamku, jedna z czterech niegdyś tam istniejących. Wieża udostępniona jest dla zwiedzających i rozpościera się z niej piękny widok na okolicę. Schodząc w dół trafiamy do Browaru Zamkowego, którego zwiedzanie okazuje się strzałem w dziesiątkę w upalny dzień. Prawie 2-godzinny spacer z przewodnikiem jest ciekawą alternatywą spędzenia wolnego czasu. Browar mogą zwiedzać również dzieci, ale niestety nie psy, dlatego karnie zgłosiłam się na ochotnika i pozostałam dobrowolnie ze zwierzakiem w ogródku browarnym. Panowie wrócili ze zwiedzania zadowoleni więc uważam, że było warto się poświęcić 😊 Przekraczamy Most Przyjaźni i jesteśmy po czeskiej stronie mocy 😊 Wpadamy jeszcze na Rynek do Czeskiego Cieszyna, ale w sumie niczym nas nie urzeka więc robimy zakupy i lecimy dalej.
W tym miejscu trochę o vanlife - życie w busie uczy planowania. Zakupy robimy zwykle wieczorem lub tuż przed tym, jak planujemy zakotwiczyć na dłużej. Dlaczego? Ponieważ nie mamy lodówki i raczej w tym zestawie nie będziemy jej mieć. Elektrycznej nie wytrzyma obecne zasilanie z dodatkowego akumulatora, a taka na wkłady się nie sprawdzi, bo nie będziemy mieli gdzie zamrozić kolejnych wkładów. Kupujemy więc produkty na kolacje i śniadanie, zapas wody i jedzenie dla psa i następnego dnia znowu szukamy sklepu. Obiady zjadamy w lokalach (nie używam tu słowa restauracje, bo bywają zarówno bary jak i budki). No dobra, czasami coś pichcimy, ale to tylko po to, żeby zupełnie nie wyjść z wprawy i musi nam się mocno chcieć. Ma to swoje plusy i minusy. Zjadamy wszystko i raczej nie marnujemy żywności, bo kupujemy tyle, ile w danym momencie zjem. Jemy prosto i dobrze się z tym czujemy. Jemy lokalne produkty, bo są łatwo dostępne. Niestety nie możemy kupić nic na zapas, nawet jeśli jest baaaardzo pyszne lub chcielibyśmy tym podzielić się z bliskimi po powrocie. Temperatura w busie w tej podróży dochodziła nawet do 60 stopni na postoju! Sami wiecie czym grozi przetrzymywanie żywności w niewłaściwych warunkach. Jak nie kupimy, to nie zjemy. Z zapasów mamy tylko „chińskie zupki” na wielkiego głoda. Produkty wymagające bezwzględnie lodówki nie są dla nas. Przez ostatnie dwa lata nauczyliśmy się z tym żyć.
Wracając do podróży, pierwszą noc spędziliśmy nad jeziorem, odległym o jakieś 50 km od granicy. Było tak jak lubimy, pięknie, odludnie, z widokiem... Przyjęliśmy to za dobrą wróżbę. Wspomnę tylko, że miejsca znajdujemy posiłkując się mapą satelitarną Google, w dużej mierze intuicją oraz poradami Irasa, ale o tym napiszę więcej trochę później. Temat nie jest prosty i wymaga głębszego wgryzienia się.

Wieczorkiem usiedliśmy, i tak jak mamy w zwyczaju, rozłożyliśmy mapę i poczuliśmy się jak na prawdziwych wakacjach 😉 Ciężko pisać o takim jak nasze podróżowaniu, a nie wspomnieć o procesie jaki toczy się zanim wyruszymy w trasę. Niby sponton, ale pod kontrolą. Dajemy sobie trochę luzu i możliwość weryfikacji planu na każdym etapie podróży, ale wcześniej zaopatrujemy się w mapy, przewodniki, czytamy, śledzimy Internet a w nim blogerów, którzy piszą o interesującym nas obszarze, upatrujemy sobie kilka ciekawych stron na Facebooku i Instagramie, które promują dany teren, etc. Jesteśmy też uważni na wszystko, co się dzieje wokół nas już po trasie, odwiedzamy punkty informacyjne, czasami posiłkujemy się wskazówkami lokalsów, śledzimy mapę. Na początku nanieśliśmy sobie kilka ciekawych miejsc, które na sto procent chcieliśmy zobaczyć w tej podróży i tak ułożyły się one nam na hipotetyczną trasę. Siedząc nad jeziorkiem pozostało rozłożyć ww. mapę i zobaczyć gdzie maksymalnie możemy dojechać w kolejnym dniu. Wiemy już, że bezpiecznie planować trasę nie dłuższą niż 200 km i ok 2-3 godziny jazdy. W rzeczywistości robi się oczywiście 400 km i kotwiczymy na kolejnej miejscówce około godziny 19.00, czyli mocno poza planem 😊

Kolejny dzień zaplanowaliśmy na bogato, jak się okazało, mocno przesadziliśmy (to już taka nasza tradycja!), ponieważ nie wzięliśmy pod uwagę potwornego upału jaki towarzyszył nam w czasie całej podróży. Na pierwszy ogień poszedł spacer górski i znalezienie wieży widokowej, która na zdjęciach w Internecie jawiła nam się jako mocno egzotyczna, klimatyczna, trochę buddyjska, trochę przywodząca nam myśl podróż na Bali. Wieża widokowa (rozhledna) Jurkovičova została zbudowana na wzniesieniu Karlův kopeč. w Rożnowie pod Radhoszczem w 2012 roku. Projekt stworzył już w 1896 roku architekt Dušan Jurkovič. Wieża sięga wysokości 32 metrów. Do ciekawostek należy fakt, że wszystkie prace kowalskie i dekarskie były wykonane ręcznie, użyto jednocześnie przy tym starych metod obróbki, które już dziś nie są na co dzień stosowane. Przyznam, że oceniliśmy ją jako dużo starszą, być może właśnie za sprawą tych technologii. Wejście na wieżę jest płatne, ale koszt ten jest symboliczny. W środku można również kupić skromne pamiątki, przekąski i coś do picia. Teren dookoła wieży jest zadbany, a można się do niej dostać nawet z wózkiem dziecięcym, spacerując pod górę około 30-40 min. Po drodze, mimo, że szlak wiedzie przez las, od czasu do czasu można zawiesić oko na pięknych górskich widoczkach. U podnóża góry znajduje się ogromny skansen, który wygląda imponująco i przyznam, że tak obszernego miejsca tego typu chyba jeszcze nie widzieliśmy. Myślę, że spacer po skansenie może być atrakcją całodniową. My jednak podążamy dalej, wiedzeni turystycznym parciem 😊
Mijamy po drodze Jezernicki wiadukt, który robi wrażenie i nam przywodzi na myśl podobny wiadukt w Stańczykach (w powiecie gołdapskim). Dzień poświęcamy właściwie na przejechanie Czech z północy na południe (pod granicę z Austrią), a spacer na wieżę widokową, krótki postój pod mostem, czy obiad w Vykšovie to jedynie drobne przerywniki. Tuż przed zachodem słońca zaliczamy jeszcze burzę z gradobiciem i możemy odhaczyć kolejny dzień w podróży. Przyznam, że burza choć być może atrakcyjna, nie była nam do szczęścia potrzebna. Gradobicie na szczęście nie okazało się dla nas groźne, jedynie odbiło nam brud podróży z karoserii. Zrobiliśmy jednak 100% tego, co założyliśmy. Miejsce noclegowe oceńcie sami 😊
W te okolicę przyciągnął nas m. in. kościół, który znajduje się na samym środku jeziora, a który to bardzo chcieliśmy zobaczyć i uwiecznić na fotografii z lotu ptaka. Kościół św. Linharta to pozostałość po zatopionej wiosce Mušov. A jezioro, przez Czechów zwane Morawskim Morzem, to sztuczny zbiornik, który powstał aby magazynować wodę i chronić okolicę przed powodziami. Z powodu ww. inwestycji ponad 500 mieszkańców musiało opuścić swoje domostwa, zatopiono również cenny obszar archeologiczny i nie obeszło się bez kontrowersji. Kościół zobaczyliśmy, ale niestety nie udało nam się go uwiecznić, pogoda – silny wiatr, nie był naszym sprzymierzeńcem. No trudno, plany są przecież po to, aby je modyfikować na bieżąco. Zdjęcia o jakich mówimy możecie obejrzeć chociażby tutaj:
Pozostawiliśmy jezioro i pojechaliśmy dalej, na odrobinę górską wyprawę. Za wspominanym jeziorem na horyzoncie majaczyły już góry, a w oddali nawet Alpy austriackie. Na cel pierwszego tego dnia dłuższego spaceru obraliśmy Czeski Rezerwat Przyrody Tabulovà. Idąc za żółtym szlakiem dotarliśmy do ruin zamku (Sirotčim Hrad). Gdybym miała to miejsce do czegoś porównać, to taki trochę nasz Olsztyn na Jurze, tylko spacer lekko dłuższy i ciutkę wyżej 😊Widoki za to zapierają dech w piersiach. Cudnie tam! Ponadto na początku szlaku natrafiamy na piwniczkę z winami, która w sposób naturalny wnosi uśmiech na nasze twarze. Wiadomo, lubimy takie klimaty 😊
Dalej lecimy w kierunku Mikulova. Po drodze widzimy jeszcze kilka podobnych ruin zamków na różnych wzgórzach, wydaje nam się, że idea ich budowy była podobna jak ta jurajska. Kuszą swoim widokiem, bielą kamienia z którego są zbudowane i lokalizacją na wierzchołkach wzniesień obiecując niesamowite widoki. Kiedy naszym oczom ukazuje się Mikulov zapominamy jednak o pozostałych ruinach. Mamy przed sobą już nie ruiny, a kompletny i okazały zamek. Miasto leży na wysokości od 200 do 250m n.p.m. Na teren Zamku można wejść z psim przyjacielem, więc jest to zdecydowanie coś dla nas. Trzeba jedynie wcześniej wytłumaczyć swojemu czworonogowi, że w tym miejscu nie wolno mu się załatwić (również siusiać), tak mówią piktogramy umieszczone na bramach wejściowych. No cóż, łatwo narysować, a gorzej przekonać pupila, żeby się do tego zastosował. W tajemnicy powiem, że nie wszystko poszło zgodnie z instrukcja.
Zamek jest jednak pięknie zlokalizowany, a z jego ogrodów rozpościera się widok na Stare Miasto oraz okoliczne wzgórza. Na jednym z nich (Świętym Pagórku (Svaty kopeček) pięknie prezentuje się zespół czterech XVII-XVIII-wiecznych kaplic. Z zamku doskonale widać również wieżę na Kozim Wierchu, będącą elementem średniowiecznego systemu obronnego. Sama w sobie ruina tej wieży może nie jest imponująca, niemniej wydaje się być rzeczywiście fortyfikacją nie do zdobycia. Wizyta na Rynku powoduje, że zakochujemy się w tym miasteczku i muszę przyznać, że do końca podróży pozostaje ono jednym z faworytów. Mikulov to dla nas również początek odkryć winiarskich, tutaj orientujemy się, że jesteśmy na Morawach, a one właśnie słyną z produkcji wina. Winiarnie są tutaj na każdym kroku, a w lokalach dostaniemy niemal wyłącznie czeskie lokalne trunki. W sklepie spożywczym właściwie jedynie czeskie wina stoją na półkach (niewątpliwie Czesi są przywiązani do swojej marki), a jakaś włoska, francuska, czy portugalska fantazja o winie jest ciężka do zrealizowania. Nieśmiało sięgamy po pierwszą butelkę lokalnego wina. No cóż, wpadamy po uszy i w tutejsze wino i w temat jego produkcji. Dodatkowo mamy ciekawe obserwacje, wino czeskie nie ma banderoli na butelce. Nie wiemy jeszcze czy to znaczy, że nie ma tutaj akcyzy od jego sprzedaży, czy może ten papierek na butelce nie ma dla Czechów większego znaczenia. Dodam jeszcze, że przygotowując się do tego wyjazdu, chcieliśmy skosztować, już w Polsce, czeskiego wina. Udaliśmy się do dobrze wyposażonego, znanego dyskontu, który dotychczas zawsze miał w ofercie to, czego szukaliśmy, ale na darmo wypatrywaliśmy ambrozji od naszych sąsiadów. Nie było! To w Mikulovie pojawił się plan powrotu w te okolice w czasie winobrania. Na tym etapie podróży jeszcze nie wiemy, że wrócimy szybciej niż nam się wydaje…
Ciąg dalszy nastąpi niebawem, a w nim:
* dlaczego wróciliśmy do Mikulova;
* jak w Czekach odnaleźliśmy Hobbita;
* czego chciał od nas Majtel;
* i takie tam inne przygody, które złożyły się w całość podróży po czeskiej ziemi.
Zapraszamy :-)
Comentarios