W Wenecji nie śmierdzi…
- Ewelina Jędryszczak
- Feb 11, 2022
- 16 min read
Kierunek Italia, bo chociaż nie jest to potwierdzone żadnymi badaniami, mamy w genach coś z włoskiej rodziny. Tamtejsze słońce to najlepszy antydepresant. Nawet jeśli jest luty i świeci ono nieśmiało, to jednak ogrzewa zarówno zewnętrznie jak i dostarcza ciepła wewnętrznego. Jeden dzień tam i człowiekowi wraca chęć do życia. Wenecja była od jakiegoś czasu na naszej liście, mój powrót a mojego onego pierwszy raz (1). Kiedy pojawiła się możliwość, aby polecieć do Wenecji i to prosto z Poznania to nie zastanawialiśmy się zbyt długo. Oczywiście wprowadziłam tym samym lekki zamot w nasze życie zawodowe, kupując bilety na lot do Wenecji w samym środku pandemicznego zamieszania. U nas to nie takie proste tak sobie postanowić i wziąć urlop, a już wybyć w czasie jego trwania za granicę to karkołomny wyczyn. Wielu pewnie się popuka w głowę, co to za problem. Otóż problem, kiedy pracuje się w służbach mundurowych! Jak to się mówi, szczegóły na priv :-)
Regularnie udowadniamy jednak, że jak się nie da, to się da! Tym razem też się udało. Urlop przesunięty, stosowna informacja podana przełożonym, dziecko i pies oddane do dziadków (po pokonaniu 600 km), gaz w mieszkaniu zakręcony, prąd wyłączony, paszport covidowy i ankieta lokalizacyjna ogarnięta (dzięki siorka!). Można lecieć! W sumie bez merytorycznego przygotowania, bo coś tam jeszcze pamiętałam, przewodnik wraz z mapą spakowane w plecak, więc wsparcie na wszelki wypadek jest. Po półtorej godziny lotu docieramy na lotnisko Treviso. Pomimo szalejącej pandemii bez żadnych niespodzianek wydostajemy się z terminala na zewnątrz i wybieramy pierwszy z brzegu autobus, który jedzie do Wenecji. Lotnisko jest oddalone o około 40 km i godzinę jazdy (w godzinach szczytu). Jeśli wsiedliśmy w autobus, który wysadził nas na dworcu, nie przejmujmy się, spacerek do miasta zajmie nam ok 15 minut. Możemy również podjechać kolejką lub podpłynąć tramwajem wodnym. Jeśli upolujemy na lotnisku autobus ATVO to unikniemy dodatkowych kombinacji i wysiądziemy na placu Piazzale Roma. Po przejściu przez most Ponte della Costituzione docieramy tam, gdzie chcieliśmy dotrzeć.
Ruszamy na podbój Wenecji, która ze względu na swoją architekturę oraz nietypowe położenie znajduje się na liście świtowego dziedzictwa UNESCO. Warto sobie zapamiętać, że historyczna część Wenecji podzielona jest na dwie części przez płynący jej środkiem Canal Grande. To strategiczna informacja dla podróżnych zdających się na własne nogi! Kanał ma kształt litery S, mierzy 3,8 km i dzieli Wenecję w ten sposób, że w każdej z dwóch części znajduje się po 3 dzielnice. Brzegi największego kanału łączą na całej jego długości jedynie cztery mosty: Ponte dell’Accademia, Ponte degli Scalzi, Ponte di Rialto i wspominany wcześniej Ponte della Costituzione. Naprawdę trzeba uważać, żeby nie przejść o jeden most za daleko, bo podeszwy w butach można zetrzeć chcąc wrócić do punktu wyjścia :-) Wszystkie z ww. mostów są ciekawe i warte odwiedzenia. Mam nadzieję, że zdjęcia oddają ich naturę w sposób godny. Aby nie uchodzić sobie nóg można przemierzyć kanał tramwajem wodnym (vaporetto) linii nr 1. Z tego miejsca szczerze polecam taką formę zwiedzania, chociaż jeden raz podczas pobytu. Warto popodziwiać zabudowania Wenecji z poziomu lustra wody. Bilet całodniowy (naszym zdaniem najbardziej opłacalny) można wykorzystać zarówno do przemieszczania się tramwajem po Canal Grande, jak również skorzystać z niego i odwiedzić sąsiednie wyspy. Koszt zakupu takiego biletu to 20 euro od osobę.
(Ponte degli Scalzi, Ponte della Costituzione, Ponte di Rialto i Ponte dell’Accademia)
Nasz pierwszy dzień w Wenecji to poruszanie się za głosem serca lub jak kto woli intuicji. Z uliczki w uliczkę, z mostu na mostek… Warto się w Wenecji zgubić. Tak na serio pozwolić sobie iść i iść, a jak już będzie odpowiednia pora to po prostu wrócić. Oczywiście jest to wersja dla tych, którzy lubią dużo chodzić! Pozornie człowiek się gubi, ale świadomość, że z trzech stron otacza nas Laguna Wenecka, a z czwartej mamy Plac Roma (tam gdzie wysiedliśmy z autobusu) daje nam minimum komfortu psychicznego i poczucie panowania nad sytuacją. Od brzegu do brzegu :-) W ten sposób zobaczymy miejsca takie o jakich w przewodniku nikt nie napisze, odnajdziemy ukryte mostki i mosteczki, kawiarenki, placyki, zwykłe życie wenecjan (chociaż tych rodowitych żyje tutaj już niewielu), winiarnie, domostwa, etc. Gdzie więc jest haczyk? W nawigacji google :-) Nie do końca rozumie ona, że nie przez każdy kanał da się przejść, bo zwyczajnie nie ma tam mostu, a pływanie w zimnej wodzie nie koniecznie wchodzi w rachubę. Lepiej jednak, naszym zdaniem, mieć przy sobie mapę papierową!
Podczas naszej trzydniowej podróży, gubiąc się i odnajdując, przemierzyliśmy po Wenecji i okolicznych wyspach ponad 50 km. Muszę powiedzieć, że cudownie zmęczeni padaliśmy wieczorem na twarz. Czy to było romantyczne? Nie bardzo :-) Wniosek z tego wyjazdu wyciągnęliśmy taki, że w sumie nie powinniśmy podróżować tylko we dwoje, ponieważ nie stanowimy dla siebie nawzajem hamulca i właściwie nasze wędrowanie ma ciężkie zakończenia. Kiedy podróżujemy ze znajomymi mamy więcej czasu na odpoczynek, lokalne trunki czy kontemplacje zachowania lokalnej społeczności. Sami pędzimy jak dzikie konie przez prerię :-) No, ale jak nie pędzić jak co chwilę oczom naszym ukazują się cudowniejsze widoki, a kolejna uliczka przyzywa do siebie kusząc, że po jej przemierzeniu ujrzymy kolejne cudo.
I tak oto już pierwszego dnia trafiliśmy na Piazza San Marco i pod Bazylikę św. Marka. W sumie nie planowaliśmy tego, chcieliśmy zobaczyć ten najbardziej chyba rozpoznawalny widok Wenecji w kolejnym dniu, ale skoro nas już przywiało to widocznie tak miało być! Plus tej sytuacji był taki, że mieliśmy okazję podziwiać to miejsce zupełnie odludne. Wypełniony zazwyczaj turystami po brzegi plac, świecił w zachodzącym słońcu pustkami. W związku z powyższym polecamy odwiedzanie tego miejsca w lutym, w czwartek, koniecznie wieczorową porą . Widok nieco psuje trwający remont, czy prace konserwacyjne przy wejściu do Bazyliki, ale przy ogromie i cudowności tego miejsca rusztowania niemalże zniknęły z pola widzenia. Muszę przyznać, że miejsce to robi wrażenie :-) Poza oczywistymi zabytkami znajdujemy tutaj również najstarszą we Włoszech i drugą na świecie, pod względem swojej wiekowości, kawiarnię Caffè Florian, (rok założenia 1720). Sama w sobie jest muzeum, miejscem kultowym, wyrafinowanym z ponad 300 letnią historią. Kawa nie należy tu do najtańszych (espresso kosztuje 6.00 euro plus coperto - napiwek).Prawda jest taka, że Caffe Florian to miejsce bardzo drogie jak na włoskie standardy, ale płaci się tutaj nie tylko za wysoką jakość kawy i jedzenia. Płaci się też – a może przede wszystkim – za atmosferę, za unikatowość miejsca, za obcowanie z historią. Jest to atrakcja, którą można, ale nie trzeba odwiedzić.
Trzeba za to odwiedzić Bazylikę św. Marka w której spoczywają jego relikwie . Święty zginął podczas głoszenia Ewangelii w Egipcie. W 882 roku kupcy weneccy wykradli jego szczątki z Aleksandrii i przywieźli na Lagunę Wenecką. Aby mogli tego dokonać oszukali celników obłożywszy szczątki wieprzowym mięsem, którego muzułmanie nie chcieli dotykać. Św. Marek jest ważną postacią dla wenecjan, jest patronem miasta. Budowę bazyliki ukończono rok po sprowadzeniu szczątków świętego. Oczywiście obecna Bazylika nie przypomina już niczym tej pierwotnej. Na przestrzeni dziejów ulegała ona pożarom (w jej zgliszczach zaginęły również relikwie!), fantazji poszczególnych władców, była zalewana wodą i poddawana różnym wpływom dziejącej się wokół niej historii. Podczas trzeciej z kolei odbudowy świątyni odnaleziono szczątki świętego, które okazały się być zamurowane w jednym z filarów.
Poruszając się po Placu Św. Marka nasz wzrok przyciąga Pałac Dożów (Doża-tytuł przysługujący władcom, najwyższym urzędnikom). Budowla niczym w sumie w swojej formie nie przypomina pałacu (takiego jakie znamy z innych miejsc), co nie umniejsza jej monumentalnej i pięknej (czasami wręcz koronkowej) konstrukcji. Obecnie w gmachu znajduje się muzeum Museo dell’Opera. Idąc wzdłuż jego fasady, od strony wybrzeża Canale di San Marco, trafiamy na most Ponte della Poglia. Spotykamy tam grupkę młodych ludzi, którzy mocno się gimnastykują aby wykonać instagramowe zdjęcie. Z tego miejsca robione są niemalże wszystkie zdjęcia mostu Ponte dei Sospiri, znanego pod nazwą Most Westchnień. Miejsce jest często opisywane jako najbardziej romantyczne miejsce na świecie. No pozwolicie, że w tym miejscu się z tym nie zgodzimy?! Most, jak most. W Wenecji są setki takich mostów i takich miejsc. Można sobie wybrać, naszym zdaniem, bardziej romantyczne miejsce niż to, które przyciąga tłumy ludzi a jego kontemplacja wymaga jakiś nieziemskich wyczynów akrobatycznych. Barierka na moście Paglia ma ograniczoną pojemność! Za jego bardziej mroczną niż romantyczną naturą przemawia również fakt, że most ów łączy ścianę wschodnią Pałacu Dożów z budynkiem w którym mieściło się więzienie. Jego nazwa pochodzi nie od romantycznych uniesień jakich tutaj doznajemy, ale od smutnych westchnień (sospiri) więźniów, spoglądających prawdopodobnie po raz ostatni na Wenecję, w drodze do sali sądowej. Żeby nie było tak pesymistycznie, uroku dodaje temu miejscu na pewno fakt, że łatwo tutaj spotkać gondolierów, którzy przewożą "zakochańców" pod sławnym mostem korzystając z jego splendoru. W tym miejscu wystarczy odwrócić swój wzrok w stronę Laguny, aby zobaczyć na pierwszym planie liczne gondole i gondolierów, którzy nawołują do skorzystania z ich usług, a w oddali ujrzymy Bazylikę San Giorgio Maggiore, która znajduje się na wyspie San Giorgio oraz bardziej z prawej strony Bazylikę Santa Maria della Salute.
Piękny zachód słońca dopełnia dzieła zakochania nas w Wenecji. Przylatując tutaj z zimowej, pochmurnej, mokrej, szarej Polski trafiamy na słoneczną cudowną pogodę, która funduje nam dawno nie widziane promienie zachodzącego słońca. Jest to też moment w którym decydujemy, że czas odnaleźć drogę powrotną do naszego chwilowego domu. Ruszamy chaotycznie przed siebie, na czuja i podążając za intuicją, chłonni klimatu wąskich włoskich uliczek i uroku weneckich kanałów. Pomimo tego, że ogłosiliśmy już odwrót i nie liczyliśmy na większe atrakcje, poza sklepem spożywczym, w którym planowaliśmy nabyć coś do jedzenia i jakiś lokalny trunek, trafiamy na most Ponte di Rialto. Jego nie trzeba przedstawiać, jak człowiek na niego trafia wie, że to właśnie ten most. Jego wizerunek jest na większości kartek pocztowych i magnesów z Wenecji. Więc niezaplanowanie „zaliczamy” kolejną atrakcję i popełniamy pierwszy błąd, który będzie nas kosztował kolejne kilometry z buta. Uwiedzeni jego urodą, pchani chęcią obejrzenia go z każdej strony, a dodatkowo przyciągani widokiem kawiarenek znajdujących się po drugiej stronie mostu, przechodzimy bezwiednie na druga stronę Canal Grande. Dalej już podążamy wg. wcześniej obranego sposoby, czyli z uliczki na uliczkę… Po dłuższej chwili orientujemy się, że uliczki są coraz mniej atrakcyjne, coraz bardziej ciemne i robi się lekko nieprzyjemnie. Kolejny plac, na który wychodzimy, nie wita nas kawiarenkami a pustką i ciszą. Sięgamy po nawigację, jakoś trzeba wrócić do domu. Elektroniczna mapa doprowadza nas po dłuższej chwil (gubi kilkukrotnie zasięg w wąskich, ciasno zabudowanych uliczkach) do Canal Grande i informuje o przeprawie promowej. No dobra, raz się może pomylić, idziemy dalej. Kolejny raz i znowu trafiamy nad Canal Grande. Przestaje być śmiesznie! Orientujemy się, że nawigacja tego typu w tym miejscu to nie jest najlepszy pomysł. Postanawiamy skorzystać z hybrydowej orientacji w terenie. Trochę za pomocą mapy google, a trochę dzięki posiadanej wiedzy z przewodnika, podejmujemy decyzję, że musimy kierować się na kolejny most na Canal Grande. Wracać się do Rialto nie ma sensu, bo ten zostawiliśmy daleko za sobą, a do mostu Ponte degli Scalzi wydaje się nam być lekko bliżej. Po około 15 minutowym błądzeniu uliczkami Wenecji naszym oczom ukazuje się właściwy i poszukiwany most. Eureka! Wiemy gdzie jesteśmy! Opowieść powyższa jest może lekko przydługawa, ale zostawiam ją dla Was ku przestrodze. Pamiętajcie gdzie przechodzicie na drugą stronę Canal Grande i czy wasza dzielnica znajduje się akurat z tej strony kanału. Teraz już tylko zakupy, kolacja, winko lub dwa i do spania.
Kolejny dzień i kolejne wyzwanie. Mądrzejsi o doświadczenie z dnia poprzedniego udajemy się w miasto. Podobnie jak podczas wyjazdu do Bari, odkrywamy, że te same uliczki wieczorem wyglądają zupełnie inaczej rano i we wczesnych godzinach popołudniowych. To właśnie kochamy we Włoszech, tą stałą zmienność. Plan na kolejny dzień: zabłądzić w Wenecji i szczęśliwie się w niej odnaleźć. Do zachodu słońca nie śledzimy mapy. Idziemy za głosem serca. Na początek trafiamy do dzielnicy żydowskiej, którą znam i pamiętam z poprzedniej wizyty w tym mieści. Widok modlących się mężczyzn w charakterystycznych strojach, pomnik upamiętniający zagładę weneckich żydów, muzeum Museo Ebraico di Venezia oraz stały posterunek policji przywodzą mi na myśl wizytę w Muzeum Historii Żydów w Warszawie. Getto weneckie zostało utworzone w 1516 r. (to nie jest pomyłka w dacie!). Było to pierwsze na świecie getto. Znajdowało się ono na obszarze odlewni na obrzeżach ówczesnej Wenecji. Ponieważ liczba weneckich żydów znacząco się zwiększała, a obszar na którym mieściło się getto był ograniczony, wzniesiono tam pierwsze „drapacze chmur”, które sięgały 7-8 piętra. Do dziś są jednymi z najwyższych budynków w Wenecji. Dziś w całej Wenecji mieszka kilkaset mieszkańców społeczności żydowskiej, ale niewielu z nich pozostało na obszarze getta.
Dalej podążyliśmy w kierunku mostu Ponte degli Scalzi. Tym razem z premedytacją przeszliśmy na drugą stronę. Pobłądziliśmy sobie, nabyliśmy na straganie truskawki i je skonsumowaliśmy ze smakiem oraz o mały włos nie zginęliśmy zaatakowani przez ptaszydło (wielką mewę), która chciała nam porwać ciasteczko. Dzielny On zdzielił napastliwego ptaka, bo inaczej się nie dało (nie stosujemy zazwyczaj przemocy wobec zwierząt!). Stoczyć walkę wręcz z mewą w centrum Wenecji, to tylko z nami. Po otrząśnięciu się z szoku odnaleźliśmy Muzeum Leonadro da Vinci i jego maszyny, które zlokalizowane jest w Kościele św. Barnaby (!). Miejsce to znamy również za sprawą Indiana Jones, który wyskoczył tutaj ze studzienki kanalizacyjnej, jak gdyby nigdy nic. Dalej odnaleźliśmy (przypadkowo) warsztat gondolierski, o którym wcześniej czytaliśmy w przewodniku. Zatrzymaliśmy się naprzeciwko niego, idąc za przykładem tubylców, na kanapeczkę (cicchetti) i lampkę wina w uroczej winotece, gdzie całe ściany od sufitu, aż po podłogę, zajęte były przez włoskie wina. Mieliśmy nadzieję, że jakiś „mechanik” podejmie prace w warsztacie i będziemy mogli popodziwiać go przy naprawie gondoli, ale przerwa w pracy to rzecz święta i być może jedliśmy wspomniane kanapeczki gdzieś obok siebie, ale przy pracy go nie zobaczyliśmy niestety.
Gubiąc się ponownie odnaleźliśmy się tam, gdzie dzień wcześniej słońce zachodziło. Na wylocie Canal Grande, tuż obok Bazyliki Santa Maria della Salute. Z tego miejsca rozciąga się imponujący widok na Plac Św. Marka i Pałac Dożów. Żałowaliśmy bardzo, ponieważ niestety nie byliśmy w posiadaniu gotówki, a z tego miejsca za niewielkie pieniądze (2 euro/osoba) można przepłynąć gondolą na drugą stronę. Pozostało nam liczyć na własne nogi. Wróciliśmy na właściwą stronę Wenecji korzystając tym razem z mostu Ponte dell’Accademia. To most z 1933 r. o konstrukcji drewniano-żelaznej, który został pobudowany w ciągu 37 dni i miał być mostem tymczasowym. Wiadomo jednak, że prowizorki wytrzymują najdłużej :-) Później wenecjanie parę razy go poprawili, dodali kilka elementów, aby mógł stać do dziś. I stoi i służy i chwała mu za to!
W ten oto sposobem dotarliśmy ponownie na Piazza San Marco. Tym razem z zamysłem dogłębnego zwiedzenia Bazyliki, posilenia się w lokalnej restauracji, nabycia tradycyjnych kapeluszy i zobaczenia tego, czego wcześniej nie widzieliśmy. Z ponowną wizytą w tym miejscu jest trochę jak z filmami, które się ogląda kolejny raz. Za każdym razem zwracamy uwagę na coś nowego, zauważamy coś, czego wcześniej nie zauważyliśmy. Tym razem uwagę naszą zwróciła wieża zegarowa Torre dell’Orologio. Została zbudowana w XV wieku. Na szczycie wieży umieszczono dwa posągi uderzające co godzinę w dzwon. W wieży umieszczono mechanizm zegara astronomicznego. Pokazuje on nie tylko godziny, ale także pory roku, fazy księżyca i położenie słońca w kolejnych znakach zodiaku. Przede wszystkim jest to budynek, który przyciąga wzrok swoim niebieskim kolorem i jest zwyczajnie piękny.
Kolejny raz rzucamy okiem na most westchnień i nadal nie wiemy dlaczego tak bardzo przyciąga tłumy. Zmierzamy dalej przed siebie, ale tak jakby z chęcią powrotu do domu. Przyświeca nam zasada, aby nie popełnić tego samego błędu i nie pójść o jeden most za daleko. Odnajdujemy jeszcze Arsenał (Arsenale di Venezia), który jest trudnym przeciwnikiem dla piechura, trzeba go obejść lub opłynąć, a mały nie jest. Jest to kompleks stoczni, w których pierwotnie konstruowano okręty wojenne i statki handlowe. Z czasem powstała tam fabryka broni i amunicji oraz odlewnia dział. Kiedy już prawie witamy się z naszą uliczką i znajomym nam ciekiem wodnym trafiamy do królestwa mojego onego. Niby sklep z winami, ale wino leje się tutaj prosto z balonu. Mamy do wyboru kilka win białych i kilka czerwonych. Oczywiście nabywamy butelkę takowego trunku (1 l kosztuje 2,5 euro plus 0,50 euro za plastikową butelkę). Sprzedawca służy pomocą, opowiada i doradza, a i pewnie zdegustować można, ale aż tak głęboko w relacje nie wchodzimy :-) Wystarczy nam nasza butelczyna. Po degustacji domowej wino okazuje się być wyśmienitym! Idziemy na rekord! Robimy w tym dniu 21 km na własnych nogach po wyspie, korzystając z doświadczenia dnia wcześniejszego i starając się posługiwać hybrydową nawigacją najlepiej jak się da. Jesteśmy z siebie dumni!
Ostatni, trzeci dzień, postanowiliśmy poświęcić na podróże drogą wodną, korzystając z dobrodziejstwa tramwajów wodnych. To jedyna tutaj forma komunikacji miejskiej, jak również jedyna możliwość dostania się na wyspy i wysepki Laguny Weneckiej. Pierwsze mile morskie naszej podróży pokonujemy do Murano. Płyniemy z przystanku Ferrovia, zlokalizowanego w pobliżu mostu Ponte degli Scalzi. Po drodze mijamy małą wyspę San Michele, na której znajduje się cmentarz dla wenecjan. Dla chętnych, tramwaj linii 4.1 ma tam swój przystanek. Przyznam, że nie mam nic przeciwko zwiedzaniu takich miejsc, ale z obawy, że zabraknie nam jednak czasu pominęliśmy tą wyspę, odkładając naszą wizytę na ewentualną drogę powrotną. Później jednak okazało się, że tramwaj linii 12, którym powracaliśmy, niestety nie zatrzymuje się na San Michele. Może czasami nie warto odkładać takich wizyt na później.
Wracając do wycieczki do Murano, po 25 minutach docieramy do celu. To tak naprawdę nie jedna wyspa a grupa siedmiu wysp połączonych mostami. Miejsce to słynie z wyrobów szklanych, zarówno tych małych, tj.: biżuteria, małe figurki, ozdoby, korki do wina, jak również większych, tj.: żyrandole, wazony, artykuły dekoracji wnętrz, etc. Określenie „szkło weneckie” jest dość znane, choć tak naprawdę wytwarzane jest właśnie w Murano! Różnorodne, wyszukane wyroby znane są na całym świecie. Pomimo tego, że to starożytni Grecy i Rzymianie wynaleźli szkło, które było chropowate i mętne, to właśnie tutaj, w Murano, podobno w VIII wieku udoskonalono jego produkcję i stworzono szkło przezroczyste i twarde. W 1291 r. została tutaj założona pierwsza huta szkła. Zgromadzenie wszystkich pieców szklarskich na jednej wyspie podyktowane było względami bezpieczeństwa i p-poż. W ten sposób zapobiegano pożarom w Wenecji. Oprócz szkła użytkowego produkowano tutaj również kostki ze szkła do mozaik. Na wyspie znajduje się muzeum Museo Vetrario, z którego dowiemy się więcej o historii miasteczka i sztuce tworzenia wyrobów szklanych. Również tutaj warto się zgubić. Wyspa jest znacznie mniejsza od Wenecji, zajmuje powierzchnię niewiele większą od 1 km2, bez obaw możemy się tutaj poszwędać. Wszędzie znajdują się sklepiki z kolorowymi cudeńkami, tym łatwiej jest nam podążyć ich śladem. Należy jedynie pamiętać, że w Murano jest kilka przystanków (z różnych stron wyspy), a z nich odpływają tramwaje w różnym kierunku. Nas interesuje tramwaj linii 12, który umożliwi nam dotarcie do Burano. Niestety jest sobota i więcej ludzi ma taki sam pomysł jak my, w związku z tym jeden tramwaj odpływa bez nas, wypełniony po brzegi tymi, którzy w kolejce do niego byli przed nami. Załapujemy się na drugi, chociaż przyznam, że miałam chwile zwątpienia. Myślę sobie, że w szczycie sezonu musi być jeszcze ciekawiej.
Burano (zlepek czterech wysp), jest oddalone od Wenecji o około 7 km. Wyspa przyciąga turystów kolorami domostw, które są wyjątkowo intensywne. Ponadto Burano to taki nasz Koniaków, słynie z wytwarzania koronek. W 1872 r. na wyspie otworzono szkołę koronkarstwa. Mnisi znali się na handlu a kobiety na dzierganiu- połączono więc siły i robiono na koronkach niezły biznes. Dzisiaj koronki to już niewielki udział znamienitości wyspy. Jednak nasze koniakowskie są bardziej powszechne i dostępne (również cenowo). Pomimo dużej, naszym zdaniem, liczby turystów koronki na Burano jak na lekarstwo. Zdecydowanie większą uwagę przykuwają kolorowe domki. Z ciekawostek warto dodać, że aby właściciel mógł tutaj pomalować swój dom, musi poprosić o pozwolenie lokalne władze, które oprócz pozwolenia na samo malowanie, muszą się zgodzić na określony kolor farby. Tak sobie myślę, że Burano to fenomen marketingowy, jak z mało ciekawej wioski uczynić miejsce kultowe jedynie przy pomocy kolorów?! Ta unikatowa kolorystyka ma swoje wytłumaczenie w legendzie, która mówi, że tutejsze gospodynie malowały swoje domy na unikatowe kolory, aby ich mężowie – rybacy, wracający z połowów z łatwością trafiali do swoich domów (panowie bywali często w stanie nieważkości, co zapewne utrudniałoby im dotarcie do swoich posesji). Prozaiczne i praktyczne! W swej prostocie genialne. Na Burano doświadczyliśmy zjawiska optycznego, którego do końca nie potrafimy sobie wytłumaczyć. Otóż, dopływając do wyspy z daleka nad jej bryłą rysowała się krzywa wieża. Bardzo krzywa! Odnaleźliśmy ją po zejściu na ląd i z tej perspektywy nie była już aż tak krzywa, ale jednak nie można powiedzieć, że była prosta :-) Na żadnym zdjęciu jednak nie chciała wyjść jej krzywizna. Ani z bliska, ani z pewnej odległości, po prostu niedoskonała lub zbyt doskonała optyka mojego aparatu fotograficznego (w telefonie) prostowała tą wieżę z uporem maniaka! Wciągnęło nas to zjawisko chyba bardziej niż koronki. Dopiero kiedy znaleźliśmy rysunek na jednej ze ścian domu, znajdującego się naprzeciwko kościoła San Martino, upewniliśmy się, że nie tylko my widzimy to nachylenie.
Przyznam, że trochę nam zajęło zgubienie tłumu turystów (do którego i my się zaliczaliśmy) który wylał się z promu i podążenie inną, odludną ścieżką. Niemniej jednak misja zakończona sukcesem, a zdjęcia jakie wykonaliśmy są niemalże odludne. Mam nadzieję również, że ukazują one klimat i koloryt wyspy. Cieszę się, że udało się nam ją odwiedzić i zdecydowanie wybrałabym się tutaj ponownie.
Po powrocie do Wenecji, pozostało nam odnaleźć nietypową księgarnię. Na zdjęciach w Internecie wydała się nam na tyle intrygująca, że postanowiliśmy sprawdzić naocznie jej fenomen. Zaledwie 600 m od Placu Św. Marka, pośród wąskich uliczek, zaułków i kanałów dzielnicy Castello, mieści się to „cudo”. Libreri Acqua Alta, bo o niej mowa, powstała w 2004 r. i przyciąga sporo odwiedzających o czym przekonaliśmy się stojąc w kolejce, aby móc do niej wejść. Niestety nie udało nam się zrobić tak fajnych zdjęć, jak te które oglądaliśmy, ze względu na duże zainteresowanie tą ekscentryczną, osobliwą i nieco przytłaczającą atrakcją. Zgromadzonych książek jest w niej tak dużo, że wątpię aby ktoś to wszystko ogarniał. Część z nich znajduje się na regałach, ponadto jest tam gondola pełna książek, woluminy leżą na podłodze, w łodziach, baliach, wannach, są tam schody ułożone ze starych tomów zniszczonych przez wodę, na które można (i trzeba, bo pan „ochraniarz” pogania) się wspiąć. Można tam również obejrzeć film dokumentujący jak „acqua alta- czyli wysoka woda, zalała w 2019 r księgarnię. Uratowały się wówczas jedynie książki znajdujące wyżej i właśnie w łodziach czy innych naczyniach pływających. Księgarnia jest przyjazna kotom i kociarzom, znajdziemy tam spory asortyment (zakładki, książki, kartki, plakaty, torby, etc.) właśnie dla nich. Alergicy mogą mieć tam niemałe problemy, ponieważ w powietrzu unosi się jednak zapach pleśni i niewątpliwie ze względu na wilgoć jest tam jej sporo. Myślę, że nabywając tam książki ma się poczujcie, że ratuje się je od zagłady pod wodą. Stąd uczucie przytłoczenia jakie towarzyszy tej wizycie, wszak wszystkich się nie kupi, a tym samym nie uratuje. Postaram się poszukać dla Was link, który pokazuje właśnie ten moment zalania księgarni i pływający księgozbiór -> https://www.youtube.com/watch?v=PlLSwfcHjjc.
Nasza podróż po Wenecji zakończyła się czwartego dnia o jeszcze ciemnym i mglistym poranku. Niestety loty z Wenecji do Poznania są tak niefortunnie ustawione czasowo, że samolot odlatuje o 8.20. Nasz również odleciałby tak wcześnie, gdyby nie to, że miał kłopoty z wylądowaniem we mgle i został przekierowany na lotnisko w Bergamo. Wrócił jednak (z ponad 2 godzinnym opóźnieniem) i szczęśliwie odstawił nas do Poznania. W tym miejscu należy pamiętać, aby wcześniej sprawdzić sobie o której godzinie odjeżdża nasz autobus na lotnisko, z miejsca w którym zaczynaliśmy nasz 3-dniowy spacer po Wenecji - Piazzale Roma. Jeśli ktoś z Was chciałby lecieć z Poznania i do Poznania o równie nieludzkiej porze jak my, musi pamiętać, że autobus startuje o godzinie 5.00, kolejny 5.20 a następny niestety jest już poza naszym zasięgiem czasowym. Trzy dni to wystarczająco dużo czasu, aby zwiedzić Wenecję. Wiadomo, gdyby był jeszcze jeden lub dwa dni, pewnie też byśmy go spożytkowali, ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma 😊
Co warto wiedzieć o Wenecji, poza tym, co już wcześniej napisałam:
· Wenecja jako miasto zostało założone w 452 roku;
· Wenecja zbudowana jest na ponad 100 wyspach Laguny Weneckiej;
· Pod weneckimi budynkami znajduje się ponad 100 tyś drewnianych pali, które stanowią ich fundament i podporę;
· W Wenecji jest ponad 170 kanałów (patrząc po ilości kilometrów jakie pokonaliśmy to większość z nich przeszliśmy chociaż raz );
· Wenecja ma ponad 400 mostów (prezydent Poznania powinien wybrać się tam na wycieczkę);
· W Wenecji nie jeżdżą samochody (nawet kurierzy, policja, pogotowie czy śmieciarki korzystają tutaj z motorówek i łodzi);
· Domy w Wenecji ponumerowane są według dzielnic a nie ulic. Każda dzielnica ma swój nr 1., czyli mamy sześć nr 1;
· W Wenecji urodził się Giacomo Casanova;
· Według wyliczeń naukowców już pod koniec XXI wieku Wenecja może znaleźć się pod wodą (warto ją odwiedzić zanim zniknie z mapy);
· Wenecja wcale nie jest taka droga;
· Stojące na środku głównych ulic rusztowania, to nie rusztowania budowlane, chociaż na takie wyglądają. To pomosty do szybkiego zmontowania, kiedy do Wenecji wedrze się woda, tak aby można było chodzi po niej suchą stopą;
· Pierwsza kobieta, która ukończyła studia, urodziła się w Wenecji w 1646 r.;
· W danym roku kalendarzowym wydaje się tylko 3-4 licencje dla gondolierów. Obecnie jest ich około 400 w całej Wenecji;
· Słowo „kwarantanna” narodziło się w Wenecji podczas epidemii dżumy (w XIV w.) i pochodzi od włoskiego słowa quaranta (czterdzieści). W owym czasie właśnie 40 dni w izolacji musiały spędzić statki chcąc wpłynąć do weneckiego portu;
· W latach 50’ XX wieku w Wenecji wymyślono Aperol Spritz (tutaj serwowany często z oliwką);
· W Wenecji nie śmierdzi!!!
1) W tym miejscu zrobię małą dygresję nie na temat. Wyjaśnię dlaczego opisując nasze przygody używam zwrotów: „ten on”, „młody” a o sobie piszę „ja”. Od pierwszego wpisu nie używam naszych imion, nie są one objęte żadną tajemnicą i być może dorosnę kiedyś do napisania tekstu i podpisania go z imienia i nazwiska, ale na ten moment piszę bezimiennie. Jak zwykła mawiać moja koleżanka (tekst od niej sobie zapożyczam): „bo taką podjęliśmy decyzję”! Więc wybaczcie, jeśli forma w jakiś sposób wydaje się Wam dziwna.
コメント