top of page
  • Instagram
Search

Volere è potere – Chcieć to móc. Bari…

  • Writer: Ewelina Jędryszczak
    Ewelina Jędryszczak
  • Nov 18, 2021
  • 18 min read

Po okresie posuchy covidowej w końcu udało nam się wyrwać w nieco dalszą podróż. Kto śledzi nasze poczynania ten wie, że nie byliśmy w tym okresie tak zupełnie bezczynni, ale też nie udało nam się wiele zdziałać jeśli chodzi o zagraniczne podróże. Przyznam, że już bardzo nam te braki dokuczały. W sumie jak obserwuję innych, którzy mimo wirusa latali po świecie i się nie poddawali, to mi troszkę głupio, że u nas to był taki martwy sezon (albo nawet dwa). Nie powiem, że nie próbowaliśmy, ale nie udało nam się doprowadzić do skutku ani podróży do Gruzji, ani wizyty na Sycylii, ani nawet chilloutu w Atenach. Co było a nie jest nie pisze się w rejestr…

Bari udało nam się zrealizować i bardzo nas to cieszy, a jednocześnie traktujemy tę podróż jako zielone światło do powrotu do „normalności”. Do ostatniej chwili nie wierzyliśmy, że będzie to możliwe, chociaż nie zakładaliśmy czarnych scenariuszy. One właściwe same się pisały! Najpierw linie lotnicze Wizz Air zmieniła nam datę wylotu, skracając nasz pobyt o 2 dni. Swoją drogą jest to praktyka, którą obserwujemy od jakiegoś czasu i jest ona bardzo nieuczciwa w stosunku do klientów. Najpierw linie lotnicze wrzucają ciekawe terminy okołoweekendowe, łapią klientów, a następnie zmieniają datę lotu w jedną stronę licząc na to, że klientom nie będzie się chciało kopać z koniem i pisać reklamację, a następnie czekać kilka miesięcy na zwrot środków. Klient w ten nieuczciwy sposób złowiony, może szukać sobie lotu w jedną stronę w wybranym pierwotnie przez siebie terminie w innej linii lotniczej, albo z innego miasta, lub też może zgodzić się na to, co zaproponuje mu Wizz Air. Zgodziliśmy się więc na zmianę i skrócenie naszego wypoczynku, ale niesmak pozostał! Następnie, dzień przed wylotem, odwołano nam noclegi. Niby z naszej winy, ale jakoś się do niej nie poczuwamy. Nie muszę mówić, że zrobiło się nerwowo, bo ceny poszły w górę a dostępność zmalała. Później mieliśmy problem z wykupieniem konkretnego miejsca w samolocie, bo przy każdej próbie (a było ich wiele) opłacenia tej usługi, wyskakiwał jakiś nieznany error. W końcu skapitulowaliśmy i zdaliśmy się w tym temacie na ślepy los i to był jedyny słuszny wybór, a los wcale nie był, aż taki ślepy i pozwolił nam usiąść obok siebie. W końcu, na dzień przed wylotem, zabraliśmy się za wypełnienie włoskiej covidowej ankiety bezpieczeństwa. Kto wypełniał , ten wie, że lekko nie jest. Milion pytań, a im dalej tym jest ich więcej i są bardziej skomplikowane. Ankietę można wypełnić w wielu językach świata, ale nie w polskim. Nie ma lekko. Na szczęście z pomocą nam pobierzyła moja siostra, którą z tego miejsca polecam jako najlepszego wypełniacza tego typu ankiet (ona mi tego nie wybaczy!). Po jej wypełnieniu dla nas stwierdziła co prawda, że odechciało jej się latać gdziekolwiek, skoro trzeba przez coś takiego przechodzi, ale nasz cel został osiągnięty i kod QR wygenerowany. W tym miejscu dodam, że jakkolwiek złowróżebnie brzmiał komunikat o tym jak bardzo potrzebna w podróży będzie nam ta ankieta, tak w praktyce pies z kulawą nogą o nią nie zapytał! Jak już przez te wszystkie przeciwności losu udało nam się przebrnąć zaczęliśmy nieśmiało wierzyć, że być może uda nam się odwiedzić Bari. W podróży poczuliśmy się jednak dopiero wtedy, kiedy udało nam się zająć miejsca w samolocie.

Przyznam, że słabo merytorycznie byliśmy przygotowani do tej podróży. Zupełnie jak nie my! Bardziej niż zwykle zdaliśmy się na intuicję. Przysięgam, tym razem nie miałam w rękach żadnego przewodnika, a w Internecie zrobiłam tylko delikatny research. W sumie chyba oboje mieliśmy ochotę na spokojny czas, powrót do podróżniczego rytmu w powolnym włoskim tempie.

Z lotniska w do centrum Bari udaliśmy się pociągiem. Opcji jest kilka (autobus, pociąg, taxi), ale ta wydała się nam najodpowiedniejsza. Koszt podróży pociągiem na tej trasie to 5 euro/os. Po wyjściu z lotniska trzeba się kierować w lewą stronę, następnie ruchomymi schodami stromo w dół, a po nabyciu biletów u obsługi dworca lub w automatach podążać za tłumem na peron. Taki żarcik, kierunek ochoczo wskaże nam obsługa. Po dotarciu do dworca głównego – Bari Centrale, jakieś 15 min spaceru i byliśmy w naszej nowo odnalezione bazie (jedynej dostępnej cenowo – 140 euro za 4 noclegi/2 os.). Nie był to lokal marzeń, ale uczciwie Booking oraz inni wynajmujący nas o tym poinformowali. Z reguły nie schodzimy poniżej 7 - 8 punktów w ocenie klientów, ale tym razem przyparci do muru, zadowoliliśmy się niespełna 4. Co prawda obiekt w nazwie ma „Greta Bed and Breakfast”, ale w rzeczywistości to tylko łóżko, wspólna łazienka (w kiepskim stanie) a śniadanie jak sobie je sami zrobicie. Na szczęście nie liczyliśmy na luksusy. Niewątpliwym plusem tego „apartamentu” była lokalizacja. Myślę, że to jest dość istotne, żeby wcześniej rozeznać topografie miasta na mapie i szukać noclegu gdzieś „bliżej niż dalej”, aby nie tracić cennego czasu na dochodzenie do miejsca spoczynku. Dla nas to jedynie miejsce gdzie śpimy i to krótko :-) Szkoda czasu na pierdoły! Tak wiem, wypisuję co mi ślina na język przynosi! Każdy ma inne założenia i tego się trzymajmy. To nasz blog subiektywny i bardzo proszę o wybaczenie, jeśli wypisuję coś z czym się nie zgadzacie. Jednemu zależy na krótkim i intensywnym spaniu, a innemu na tym, żeby odespać i miło spędzić czas w pięknym lokalu z daleka od codzienności. Co kto lubi, takich niech dokonuje wyborów. Z premedytacją staramy się nie polecać konkretnych miejsc (hoteli, pensjonatów, restauracji, kawiarni, etc.), bo ile ludzi tyle gustów, a dzisiaj każdy z nas ma dostęp do różnych aplikacji czy stron i sam sobie potrafi znaleźć to, czego potrzebuje.

Dzięki zmianom w rozkładzie lotów mieliśmy 4 dni (z przylotem i odlotem) na poznanie Bari. Na tym etapie jeszcze nie mieliśmy pojęcia czy jest to wystarczająca ilość czasu, ale w miarę zagłębiania się w miasto wiedzieliśmy, że luz ustępuje miejsca pośpiechowi. Szybko dogoniło nas przekonanie, że tyle jeszcze do zobaczenia a czas ucieka nam przez palce. Ruszajmy wiec w miasto.

Jaki był nasz patent na zwiedzanie Bari? Po prostu iść przed siebie, odkrywać, doświadczać, smakować, przyglądać się, rejestrować co się da i zapisywać na liście „tu musimy wrócić”. W sumie bardzo doceniam tę formę zwiedzania bez przygotowania. Co prawda, po powrocie do domu nie można weryfikować tego, czego się jeszcze nie zobaczyło, ale przy takim mieście jakim jest Bari w sumie niewiele udało nam się przeoczyć, poruszając po nim bez planu i zaadoptowanego cudzego pomysłu na wycieczkę. Pierwszego dnia, po podróży, odnalezieniu naszego miejsca noclegowego, wstępnym zagospodarowaniu się i odświeżeniu udaliśmy się w miasto. Ot tak po prostu, przed siebie, w kierunku, który wydał nam się centralny. Przyznam, że w dużej mierze kierował nami głód i potrzeba zjedzenia czegokolwiek. Miasto dzieli się na część historyczną, nazywaną Bari Vecchia i nowoczesną. Obie tętniące życiem, ale każda w swoim rytmie. Jak się okazało nasza tymczasowa baza znajdowała się w tej nowszej części miasta (ale nie najnowszej). Po krótkim spacerze, obierając wstępnie kierunek na linię brzegową Morza Adriatyckiego, trafiliśmy na Pizza del Ferrese. Oczywiście dopiero teraz jestem taka mądra i znam nazwy, w trakcie zwiedzania nazwa nie miała znaczenia, po prostu duży plac na :-) którym zlokalizowane były knajpki i restauracje. Nie wybrzydzaliśmy, ludzie jedzą to i my pewnie też się najemy. Na pierwszy ogień poszło spaghetti i pizza. A jakże! Smacznie, ale nie wybitnie. Magda G. pewnie miałaby więcej do powiedzenia w temacie. Podczas naszego krótkiego pobytu wielokrotnie zweryfikowaliśmy włoskie smaki, utworzyliśmy własna bazę od 0 do 10, ale nie będę Wam niczego szczególnego polecać. Mam poczucie, że jeśli chodzi o lokalną kuchnię, gdziekolwiek nie usiądziecie i tak zjecie dobrze. Jako, że wieczór był jeszcze młody to ruszyliśmy na dalszy podbój miasta. Szczerze – szukaliśmy plaży na której moglibyśmy spożyć dwa kartoniki wina (tak kartoniki! bo niby skąd wziąć na obczyźnie korkociąg do otwierania butelek?!). Początkowo jednak oddaliliśmy się od naszego punktu orientacyjnego na miasto, czyli morza i trafiliśmy na kolejny plac Piazza Mercantile. Jest on o tyle kluczowy, że ilekroć na niego trafialiśmy czuliśmy się już jak w domu (pewnie jeszcze o tym wspomnę za chwilę). Kolejne miejsce z knajpkami, restauracjami i…....kawiarnią. Nie ważne, że właśnie się ściemniało i kompletnie nie ważne, że byliśmy objedzeni. Wjechało najlepsze i najgęstsze espresso i przepyszne włoskie lody. Do tej kawy będziemy porównywać wszystkie kolejne, a przysięgam, że pomimo tego, iż jego ilość mocno odbiegała od polskich standardów (dosłownie 2 małe łyki), to było pioruńsko mocne i wydawało nam się, że ma konsystencję galaretki. W końcu człowiek wie, że żyje. Na koniec tego wpisu wyjdę na obżarciucha i nawet jestem się w stanie z tym zgodzić. Podróżowanie to dla mnie w równej mierze zwiedzanie jak i smakowanie! Nie zrozumie ten, kto nie lubi jeść :-)


(Piazza Mercantile, zapamiętajcie ten obrazek :-))

Dalej nóżki poniosły nas wąskimi uliczkami starej części miasta ku morzu. Do tych uliczek jeszcze wrócę, bo są warte uwagi i zachwyciły nas zarówno wyglądem jak i tym co się w nich ukrywało. W pewnym sensie były również niebezpieczne. Idąc za zapachem morskiej bryzy, trafiliśmy na Fortino di Sant’ Antonio z którego rozpościera się piękny widok. Tutaj ma swój początek Lungomare Imperatore Augusto (promenada nadmorska), którą postanawiamy podążyć w bliżej nieznanym kierunku oddalając się od bezpiecznego Piazza Mercantile. Nie wiem czy za sprawą pokonanych odległości, czy pragnienia, wina zaczęły ciążyć w plecaku. Kiedy naszym oczom ukazał się zamek – Castello Svevo di Bari uznaliśmy, że to jest ten czas i miejsce, lepszego nie znajdziemy. Tradycji stała się zadość.

Nie lubimy chodzić po własnych śladach, dlatego opuściliśmy deptak nadmorski i zagłębiliśmy się w wąskie uliczki Bari Vecchia. Niektóre z nich wydawały nam się znajome. Kiedy podążaliśmy w kierunku morza mieliśmy wrażenie, że jesteśmy już przedostatnimi turystami jacy korzystają z nocnych uciech tego miasta (była godzina 19, ale ze względu na porę roku była to głęboka noc). Odnieśliśmy wrażenie, że lokale właśnie obsługują ostatnich niedobitków, w większości obsługa krzątała się miedzy pustymi stolikami, a niektóre z nich były już zamknięte. Jak się okazało, nic bardziej mylnego. ONE SIĘ JESZCZE NIE OTWARŁY! Wracając okazało się, że niby te same uliczki były jednak zupełnie inne. Tętniło w nich życie, w knajpkach było pełno ludzi, wszędzie gwar. Do niektórych stały dzikie tłumy w oczekiwaniu na stolik. Jakież było nasze zdziwienie, że to tylko my wybieramy się na spoczynek, reszta miasta dopiero wstała :-) No i tak to właśnie nas miasto wciągnęło. Z uliczki na uliczkę, z zaułku do zaułku, aż wchodziliśmy komuś na podwórko. Początkowo nieśmiało, ale w miarę zagłębiania się coraz śmiele. Nie zawsze z ciekawości, jak takowe podwórko wygląda, a w panicznym poszukiwaniu możliwej drogi wyjścia. I tutaj wracam do obiecanych uliczek i związanych z nim niebezpieczeństw.

Otóż, są one jak swoisty labirynt. Wciągają turystę swoim urokiem, zielenią, setkami kapliczek (swoją drogą ciekawa jestem, czy ktoś je kiedyś policzył?), wiszącym nad nimi praniem, otwartymi okiennicami, które otwierają się na ulice i trzeba naprawdę uważać, żeby nie wejść komuś do pokoju, życiem tubylców, którym wydaje się kompletnie nie przeszkadzać, że jakiś obcy wchodzi im do domu, zapachami przygotowywanych tu i ówdzie posiłków, codziennością, dziećmi biegającymi pomimo późnej pory i żyjącymi tu i teraz, a nie w komórce, etc. I tak człowieki idą i idą i coraz głębiej, coraz dalej, a tam coraz ciemniej, ciekawiej, coraz piękniej i jak ktoś nie ma nici Ariadny, albo szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie trafi na wspominany Piazza Mercantile, to będzie tak krążył, aż do śmierci. W tym labiryncie barijskich uliczek znajdziemy nie tylko kapliczki, ale również liczne kościoły i kościółki, powciskane w zabudowę mieszkalną tak ciasno, że nie wiadomo gdzie kończy się dom a zaczyna fara. Zadziwiające dla nas było również to, że nikogo nie oburza bliska odległość pubów, gdzie serwuje się alkohole, od miejsc kultu religijnego. Dzieci na schodach tychże świetnie się bawią, krzycząc i skacząc po starych murach, dorośli przysiadają na nich w celach konsumpcyjnych, życie się toczy jakby nigdy nic. Zakochaliśmy się w tej symbiozie.

Nie wiem czy cieszyliśmy się kiedy trafiliśmy na znajomy plac, ale nasze nogi zdecydowanie odmawiały już posłuszeństwa. Chciały na spoczynek. A ponieważ jutro też miał być dzień, więc postanowiliśmy zakończyć wycieczkę w tym miejscu i wrócić wyjątkowo tą samą trasa, która przyszliśmy z obawy, żeby znowu się nie zagubić w labiryncie uliczek.

Kolejny dzień rozpoczął się śniadaniem z widokiem na morzę i starą część miasta w oddali. Niezbędne do tego zakupy poczyniliśmy w sklepie pod naszym domem, ale przyznam, że mieliśmy fart o czym przekonaliśmy się kolejnego dnia, chcąc uczynić powtórkę z rozrywki. Okazało się bowiem, że Włosi nie jadają śniadań o tak wczesnej porze, szczególnie tych przygotowanych przez samych siebie. O 8.00 bagietki wjechały dopiero niespiesznie do pieca, a pan z działu piekarniczego dziwnie na nas popatrzył. Jego wzrok był na tyle sugestywny, że od razu odgadnęliśmy, że to faux pas. Ten jeden raz jednak udało nam się zrealizować plan i pomimo mżawki zjeść śniadanie z widokiem na…

W planach, na pierwszy pełny dzień w Bari, mięliśmy podróż pociągiem i zwiedzanie innych nadmorskich miejscowości w okolicach, ale plan planem a życie życiem. Dzień spędziliśmy więc na powolnym szwendaniu się po mieście nabijając przy okazji 25 tyś kroków! Co rusz weryfikując oczywiście nasze świeżo nabyte włoskie kubki smakowe. Wróciliśmy pod Castello Svevo di Bari, którego historia w prosty sposób łączy się z historia Polski. Ten oto normański zamek z XII wieku, przebudowany następnie przez Fryderyka II, był na jakiś czas siedzibą królowej Bony. Idąc tym tropem dodam, że krzątając się, wcześniej wspomnianymi uliczkami, trafiliśmy kilkukrotnie na Bazylikę pw. Św. Mikołaja (pierwszego patrona Bari) – Basilica San Nicola, która za ołtarzem głównym skrywa grobowiec żony króla Zygmunta I Starego. Bari, jak doczytałam znacznie później, było rodową siedzibą Bony po linii matki. W 1556 r. po śmierci swojego męża, postanowiła wyjechać do księstwa Bari. Nie cieszyła się jednak długo pobytem w krainie swojego dzieciństwa. Rok po powrocie została otruta przez swego zaufanego dworzanina Jana Wawrzyńca Pappacodę, który działał na zlecenie Habsburgów dążących do zaniechania spłaty wielkiego długu zaciągniętego u Bony. Królowa została pochowana właśnie we wspomnianej Bazylice w bardzo skromny sposób. Dopiero po kilku latach, jej córka Anna Jagiellonka, powierzyła wykonanie grobowca królowej słynnemu florenckiemu rzeźbiarzowi pracującemu od lat w Polsce – Santi Gucciemu. I tak oto odnaleźliśmy akcent Polski w tym włoskim miasteczku. W Bazylice tej, w rozległej krypcie, znajdują się również relikwie i grób św. Mikołaja. Na ścianka okalających bazylikę murów znajdziemy również informację, że niedawnym gościem tego miejsca był nie kto inny jak Władimir Putin. Dlaczego? Otóż w 2017 r. relikwie św. Mikołaja po raz pierwszy od ponad 930 lat opuściły Bazylikę, aby odbyć podróż do Rosji. Na lotnisko w Bari relikwie odprowadzono wśród bicia dzwonów w mieście w orszaku pod eskortą policji. Ponad dwa miliony wiernych prawosławnych oddało cześć relikwiom świętego Mikołaja z Miry najpierw w Moskwie, a następnie w Petersburgu. Na ich czasowe udostępnienie Rosyjskiemu Kościołowi Prawosławnemu zgodził się osobiście papież Franciszek. Do Rosji nie wysłano całości szczątków świętego, lecz tylko jego lewe żebra. Umieszczono je w specjalnej arce, którą zamknięto na specjalny zamek i opieczętowano. Arka dodatkowo chroniona byłą osłoną ze szkła pancernego. Wladimir Putin jest również fundatorem pomnika św. Mikołaja, który znajdziemy przed Bazyliką. Normalnie nie można oglądać relikwii św. Mikołaja. Znajdują się w zamurowanej krypcie, zakrytej płytą z marmuru, która waży 32 tony. Zarówno w tradycji wschodniej i zachodniej krążą legendy o dobroci świętego Mikołaja, która nie skończyła się wraz z jego życiem. Po śmierci z jego ciała zaczęła wydobywać się tajemnicza płynna substancja nazywana manną. Ma ona kolor perłowy i wydziela przyjemny zapach, a co najważniejsze ma właściwości cudotwórcze. Według legendy urna z ciałem zabranym z Miry była po brzegi wypełniona manną, a zjawisko nie ustało nawet po podróży morskiej do Bari. Do tej pory nie udało się ustalić, w jaki sposób jest ona produkowana. Od 1980 roku, w każde święto patrona obchodzone 9 maja, rektor Bazyliki w obecności arcybiskupa Bari, podczas uroczystej Mszy św., przez otwór w sarkofagu świętego pobiera specjalną chochlą około 3 szklanek manny. Jest ona potem rozcieńczana z wodą święconą, a wszyscy wierni i odwiedzający Bazylikę św. Mikołaja mogą zakupić niewielkie ampułki z cudowną substancją w sklepiku przykościelnym (sklepik znajduje się po prawej stronie przed wejściem do bazyliki).

Kiedy już obejrzeliśmy sobie zamek, odnaleźliśmy ww. Bazylikę (za dnia) i świętego Mikołaja postanowiliśmy poszukać uliczek, w których tutejsze mieszkanki przygotowują własnoręcznie makarony. Potocznie nazwanych przez nas ”babcinowych uliczek”, znanych jedynie ze słyszenia od eksplorujących przed nami Bari znajomych, szukaliśmy w swoim stylu „na czuja”. Czyli ponownie i z premedytacją zgubiliśmy się w Bari Vecchia, podążając w przeciwnym kierunku niż ten, w którym wydawało się nam, że już byliśmy. Arco Basso, albo potocznie Strada Delle Orecchiette, takiej uliczki musimy szukać nie chcąc zdawać się na intuicję. Od rana (czyli od ok. 10.00) zręczne ręce kilku pań ciężko pracują, robiąc klasyczny apulijski makaron, orecchiette (zagadka potocznej nazwy ulicy się rozwiązała). Wszystkie panie, które tu pracują, są bardzo chętne do pogawędek, a także do zdradzenia tajników swojej pracy. Makarony suszą się na wielkich sitach wprost na ulicy. Jak dobrze, że nie ma tam odpowiednika naszego Sanepidu, bo zapewne już dawno babcie musiałby zwinąć swój interes. Oprócz makaronów można tam również nabyć inne lokalne produkty domowej roboty, idealnie do nich pasujące.

W ten sposób odkryliśmy nowe oblicze uliczek w godzinach wczesnopopołudniowych. Znowu błądziliśmy po tych samych miejscach a jednak zupełnie innych. Pomału zaczęliśmy się orientować o co w tym wszystkim chodzi (tak nam się wydawało). Te uliczki każdego dnia mają 3 oblicza. Pierwsze, to poranne (10-17), kiedy wystawiają się na nich babcie z makaronami, stragany z lokalnymi produktami oraz warzywami i owocami, etc. Drugie (17-20), kiedy wystawiają swoje stoiska sprzedawcy z odzieżą, ceramiką, pamiątkami, etc. Trzecie (nocne), kiedy przestrzeń w uliczkach wypełniają restauracyjne stoliki do tego stopnia, że lokale i ich klienci przenikają się nawzajem i nie wiadomo do końca gdzie się który kończy, a gdzie zaczyna. Trzeba się w tym miejscu zgubić po wielokroć, żeby dokonać takich obserwacji.

Biegając tymi uliczkami i poszukując być może jeszcze innych ich obliczy trafiliśmy na ruiny Santa Maria del Buon Consiglio, bizantyjskiego kościoła z X lub XI wieku, zniszczonego w latach 30-tych XX wieku podczas prac renowacyjnych. Muszę przyznać, że robią wrażenie, kiedy przechodząc z ciasnej wąskiej uliczki spodziewając się kolejnego równie ekscytującego przejścia trafiamy na plac na którym stoją resztki Akropolu.

Dzień kończymy nie gdzie indziej jak na Piazza Mercantile, którego widok z ogromną ulgą przyjmują nasze stopy. W jego okolicach zjedliśmy najlepsze spaghetti z ośmiorniczkami (mamy nadzieję, że nikt nas nie podsłuchiwał) i nie żebyśmy jadali takie dobroci codziennie, ale te były naprawdę smaczne. Dodając łyżki dziegciu do włoskiej kuchni powiem, że właśnie w tym miejscu i czasie zjedliśmy również najsłabsze tiramisu jakie kiedykolwiek jadłam i zdecydowanie lepiej ono wyglądało jak smakowało, a o amaretto nawet nie słyszało. Wieczorny spacer bulwarem nadmorskim i lokalne wino dopełniłoby wieczoru, gdyby nie to, że całe show skradły dwie Włoszki, które rozłożyły po zmroku swój mobilny kram na naszym ulubionym placu i rozpoczęły produkcję czegoś, po co niezwłocznie ustawiła się spora kolejka. Jedni wiedzieli o co chodzi i stali świadomi, inni jak i my, przyleźli jak ćma do światła i obserwowali co tam się dzieje. A działa się na naszych oczach Le sgagliozze, czyli kawałki smażonej polenty na głębokim tłuszczu. Trzeba lubić smak kukurydzy, ale jako przekąska są smaczne i zdecydowanie odmienne od wszystkiego co dotychczas jedliśmy. Matka z córką pod bacznym okiem siedzącej nieopodal seniorki rodu, sprytnie uwijały się na dwie patelnie. Dookoła kręciły się jakieś dzieci, więc myślę, że to młodsze pokolenia tychże, nie dopuszczone jeszcze do produkcji Le sgagliozze przez seniorkę. Opowieść o wielkiej włoskiej rodzinie wzięła mi się stąd, że Panie były zróżnicowane wiekowo, zgrane i bardzo głośno i żywo rozmawiające ze sobą. Czy były faktycznie spokrewnione nie mam pewności. Kiedy zabrakło gazu w butli, jeden z oczekujących klientów sprytnie wymienił paniom gaz i karawana jechała dalej, ku uciesze nas, oczekujących na swoja papierową tytkę z pysznościami. Brakowało tylko chłodnego piwa, bo jakoś smakowo ono pasowało mi do słonej polenty, ale Włochy to jednak kraj wina i tymże uczciliśmy zakończenie tego dnia.

Bari to świetna brama do zwiedzania całej Apulii o czym mieliśmy się dopiero przekonać. Trzeci dzień rozpoczął się dla nas pobudką o wcześniejszej niż zwykle porze, doświadczeniem z piekarni o którym już pisałam i spacerem na dworzec. Nieudolną próbą ustalenia skąd jedzie autobus czy pociąg do Alberobello, do którego chcieliśmy się udać za wszelką cenę. Mieliście kiedyś tak, że Facebook czy inne strony podrzucały Wam różne pomysły na zakup, czy odwiedzenie danego miejsc, niezwłocznie po tym jak w obecności swojego telefonu komórkowego zdradziliście swoje plany życiowe? Paranoja? Nie sądzę! Mnie właśnie w ostatnim czasie bardzo często podrzucano obrazy z tego miejsca i postanowiłam je zweryfikować w rzeczywistości. Ferrovie del Sud Est – tajemniczy peron 11, z którego odjeżdżał interesujący nas pociąg to niezła zagwozdka. Na koleje FSE można kupić bilety w czerwonych automatach stojących w różnych miejscach na dworcu i tak też uczyniliśmy. Do tego momentu sprawa była dość prosta. Następnie musieliśmy odnaleźć właściwy peron. Problem w tym, że Bari Centrale ma 10 peronów! Pod nimi znajdują się 3 przejścia podziemne, ale tylko z jednego z nich prowadzi wąski korytarzyk na, nie mający oficjalnego numeru, peron 11. Koniec języka za przewodnika to najlepsza metoda, aby go odnaleźć. Harry Potter miał swój peron 9 i 3/4. Bari Centrale ma zaś swój tajemniczy peron 11. Bilety kosztowały nas 10 euro/osoba i wiedzieliśmy, że czeka nas przesiadka w Putignano, ale mięliśmy nadzieję, że pójdzie z nią lepiej niż z poszukiwaniem wspomnianego nieistniejącego peronu. Poszło, bo na nasze szczęście były tam tylko dwa tory :-) a nasz pociąg do Alberobello był jedynym na tej stacji.

Po dotarciu do celu naszej podróży znów podążamy troszkę na czuja, a trochę za znakami do centrum. Po chwili spaceru pod górę ukazują nam się pierwsze, pojedyncze, białe domki przypominające domostwa smerfów. Ma być ich cała wioska, więc wiemy, że pojedyncze to jedynie zapowiedź, tego co za chwilę ma się ukazać naszym oczom. Trulli, bo tak nazywają się te okrągłe domki z kamienia ze stożkowatym dachem z wapiennych łupek, w których na próżno szukać przysłowiowych kątów. Jak to zwykle bywa potrzeba matka wynalazku. Trulli wzięły się z oszczędności, a nawet prób uniknięcia płacenia podatków w XVI wieku, kiedy pobierano je tylko od mieszkańców solidnych, klasycznych domów. Smerfowe domki z założenia były łatwo demontowalne, nie były bowiem niczym zespojone i łatwe do przeniesienia w inne miejsce. Miały być doraźną, okresową zabudową, ale przetrwały stulecia i okazały się wyjątkowo solidne. Dziś widnieją na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Najwięcej budowli tego typu zachowało się do dziś właśnie w Alberobello.

Policzono je i podobno jest ich około 1500. Większość z nich ma dachy ozdabiane tajemniczymi symbolami, które miały oddalić złe moce oraz zapewnić domostwu szczęście i dobrobyt. Kiedyś być może zamieszkałe prze ludzi i zwierzęta, dzisiaj skomercjalizowane. Znajdują się w nich liczne sklepy z pamiątkami, z produktami lokalnymi, lokale gastronomiczne i wszystkie inne niezbędne przybyłemu turyście. Część z nich swoim klientom udostępnia tajemne wejścia na poziom wyżej i popatrzenie na wioskę z góry. Mimo tego, że zatraciły swój pierwotny charakter, zrobiły na nas ogromne wrażenia i dzisiaj, gdybym miała ponownie podejmować decyzje o podróży w te okolice, pewnie poniosłabym trud poszukiwania noclegów właśnie w Alberobello, aby móc zobaczyć to miejsce nie tylko za dnia, ale również w nocy. Poczekać aż opuści je większość turystów i zaczerpnąć z jego naturalnego spokoju nie zakłócanego tłumami odwiedzających. Naprawdę polecam to miejsce każdemu, kto jest ciekawski świata.

W dalszą podróż wybraliśmy się autobusem, chociaż bilety na niego nabyliśmy w automacie na znanej nam już stacji kolejowej. Muszę przyznać, że te automaty to naprawdę sprytny patent. Jest czas żeby na spokojnie zobaczyć sobie opcje i wybrać dla siebie najlepszą. Potem zostaje jedynie odnaleźć właściwe miejsce, gdzie zatrzymuje się wybrany środek lokomocji i już. W Alberobello przystanek znajduje się obok stacji benzynowej, na wylocie z miasta, w kierunku Bari (jedna uliczka powyżej dworca).

Nie mieliśmy jeszcze ochoty na powrót. Postanowiliśmy zobaczyć Monopoli, a być może zapędzić się jeszcze do Polignano a Mare. To pierwsze nam się udało, drugie niestety nie, ale ubolewamy do dzisiaj, że tak wyszło. Myślę, że przy kolejnej wizycie to będzie nr 1 na liście do zobaczenia. W drodze do Monopoli musieliśmy się przesiąść w Locorotondo i to miasteczko również warto wpisać na swoją listę „We have to see…” Uwaga! Lepiej zapytać lokalsów w Locorotondo, gdzie zatrzymuje się autobus bo na pewno nie tam, gdzie wysadził nas poprzedni. Można się zdziwić :-)

Po dotarciu do Monopoli udaliśmy się drogą w dół, bo tak nam się wydawało, że będzie oki :-) Oczywiście musieliśmy lekko skorygować nasze trajektoria, ponieważ wysiedliśmy na Piazza Vittorio, który jest łącznikiem między nową a starą częścią miasta. Jeden błąd i nie dotarlibyśmy tam, gdzie chcieliśmy. Dysponowaliśmy mocno ograniczonym czasem więc nową częścią miasta nie zamierzaliśmy zaprzątać sobie głowy. Głód już mocno nami rządził, a wiadomo jak Polak głodny, to zły. Udało nam się obejść Centro Storico, niektóre jego uliczki odwiedziliśmy nawet kilkukrotnie i muszę przyznać, że się zakochaliśmy w tym włoskim miasteczku. Woda nie była może aż tak turkusowa jak na zdjęciach instagramowiczów, a łódeczki były niebieskie, ale również nie aż tak niebieskie.

Na marginesie gozzi, bo tak się one nazywają, służą do połowu ośmiornic i ryb żyjących w strefie przybrzeżnej i są wizytówka miasta. Pomimo tej zmiany koloru było cudownie, a zachodzące słońce dorzuciło odrobinę swojego kolorytu do znanego ze zdjęć obrazka. Monopoli również ma swój labirynt uliczek i wciągają one podobnie jak te barijskie z tą różnić, że te monopolijskie wyrzucają nas czasami nad brzeg morza a jego szum i roztrzaskujące się o kamienny brzeg fale słuchać w głębi uliczek starego miasta. Gdybym miała wartościować, to Monopoli podoba mi się zdecydowanie bardziej niż Bari. Ponieważ trafiliśmy w porze przejściowej, między 2 a 3 odsłoną włoskiego handlu ulicznego, mieliśmy trochę czasu na szwendanie się, gubienie i odnajdowanie oraz wchodzenie obcym ludziom na podwórka. Cały czas jednak poszukiwaliśmy miejsca, gdzie w końcu będziemy mogli usiąść i zjeść. I jak nie polecam w swoich wpisach restauracji i tego typu uciech, tak tutaj zrobię wyjątek. Komera- Cucina Nostra w Monopili ( www.kometra.menu ), to zdecydowanie najprzyjemniejsze miejsce w jakim jedliśmy w czasie tej podróży. Wstyd było mi robić zdjęcia, więc musicie mi uwierzyć na słowo, ale jeśli będziecie w Monopoli to śmiało możecie skorzystać z tej polecajki. Makaron o uroczej nazwie „anielskie włosy” z grzybami, lokalnym serem i truflami po prostu mistrzostwo świata (16 euro, więc cena nie zabija). Na deser panna cotta, która wywróciła do góry nogami mój pogląd na ten temat (zdjęcie na samym dole). Teraz już wiem, że ta legumina słodka o malinowym czy truskawkowym zabarwieniu z dodatkami, jaką dotychczas jadałam pod tą nazwą (i mi smakowała!), nie ma nic wspólnego z tym włoskim deserem. Pełnie szczęścia zapewniło nam wyśmienite lokalne wino (15 euro za butelkę). Całe szczęście nikt nie musiał być kierowcą i nie musieliśmy ciągnąć losów. Dzięki tej butelce wina udało nam się za to bez problemów odnaleźć drogę na dworzec, gdzie spodziewaliśmy się, że kiedyś pojedzie pociąg, który zawiezie nas do kresu dzisiejszej podróży. Kompletnie jednak nie stresowaliśmy się tym, o której to nastąpi i to niewątpliwie była zasługa tegoż trunku. No i nogi jakoś tak same szły :-)

Jeśli to, co napisałam Was nie przekonało, to nadzieję pokładam w zdjęciach.

Kończąc ten wpis dodam, że zabrakło nam tych 2 dni, które zabrał Wizz Air. Ostatnie kilka godzin spędziliśmy na bieganiu (dosłownym) w znanych nam już uliczkach, chociaż nadal niebezpiecznych i wciągających. Szukaniu tego czego nie znaleźliśmy przez 3 poprzednie dni. Zakupach, które będą możliwe do przewiezienia w bagażu podręcznym oraz zjadaniu tego, czego jeszcze nie spróbowaliśmy lub tego co jedliśmy, ale warto było zrobić to jeszcze raz (spaghetti z ośmiorniczkami). Ogólnie chcieliśmy nadrobić stracony czas, ale wiadomo, że jest to niemożliwe. Dlatego mamy mocne postanowienie, że jeszcze tu wrócimy. Kiedy? Pewnie nie prędko, patrząc po ilości miejsc, w których jeszcze w ogóle nie byliśmy. Nie wiem jak u Was, ale my często pod wpływem świeżych jeszcze wspomnień postanawiamy, że „jeszcze tu wrócimy”. Później mijają dni, miesiące, lata…ale nadzieja umiera ostatnia :-)

Bari to dla nas:

· Dobra baza wypadowa do reszty Apulii;

· Fantastyczna włoska kuchnia;

· Wyśmienita kawa;

· Osiągalne miejsce nawet na zwykły weekend;

· Ciekawa architektura;

· Życzliwi ludzie;

· Łatwy transport z/na lotnisko;

· Dostępne z Polski (lecieliśmy z Krakowa) za niewielką cenę;

· Dobrze skomunikowane z innymi miastami włoskimi;

· Atrakcyjne o każdej porze dnia i nocy;

· Cieplejsze jesienią od naszego rodzimego kraju (w październiku było: w dzień 20-22 stopnie, w nocy 12-15 stopni) ;

· Włoski luz;

· Zagadka, bo wiele rzeczy okazywało się być inne niż sobie wymyśliliśmy (inne nie znaczy gorsze)!;


Gwarancja udanego wyjazdu jest nabycie umiejętności zbytniego nie napinania się i płynięcia z prądem.


W naszym przypadku sprawdza się już kolejny raz towarzystwo przyjaciół, którym z tego miejsca serdecznie dziękuję. Bo gdzie 4 pary rąk i nóg to nie dwie :-) No i wiadomo, że wino lepiej smakuje w doborowym towarzystwie, nawet jeśli po otwarciu kartonu okazuje się być różowe. Mam nadzieję, że jeszcze mamy przed sobą wiele wspólnych podróży, bo jesteśmy w tym coraz lepsi :-)

Z informacji praktycznych i aktualnych, w obecnej rzeczywistości, to paszport covidowy (zwany „green passport”) będzie Wam potrzebny jeśli zechcecie w lokalach usiąść, a nie jedynie wypić szybką kawę przy bufecie czy zabrać ją na wynos. Podobnie ciężko będzie Wam przemknąć bez niego niezauważonym na lotnisku. Kontrolowano nam go tam trzykrotnie, również weryfikując z dowodem osobistym. W niektórych instytucjach kulturalnych również zostaniecie poproszeni o jego okazanie. Maseczki nosimy, podobnie jak w Polsce, w miejscach publicznych. Szczególnie wyczuleni na nie wydali się nam kierowcy autobusów. We Włoszech są ustalone limity ludzi, odstępy itp., ale nikt chyba nie podchodzi już do nich tak, jak na początku pandemii. Wspomniana wcześniej ankieta covidowa, która przysporzyła nam sporo trudności językowych, okazała się kompletnie nieprzydatna. Nie odważyłabym się jej jednak nie mieć, bo po co narażać się na dodatkowy stres.

Gdyby ktoś potrzebował więcej informacji, z czymś bardzo się nie zgadzał i potrzebował nam to powiedzieć, miał jakieś pytania lub sugestie, to zawsze można się do nas odezwać. Chętnie podzielimy się świeżą jeszcze wiedzą i odczuciami na temat weekendu w Bari i apdejtujemy posiadane przez nas informacje.


 
 
 

Comments


bottom of page