top of page
  • Instagram
Search

Sylwester w Norwegii, czemu nie...

  • Writer: Ewelina Jędryszczak
    Ewelina Jędryszczak
  • Nov 16, 2020
  • 7 min read


Kiedy na świecie pojawiają się Twoje dzieci początkowo wydaje Ci się, że one nigdy nie dorosną. Mija rok za rokiem i ta oczywista prawda zaczyna być mniej oczywista. Najpierw nieśmiało wychodzą na podwórko, później z rówieśnikami wypuszczają się do miasta, następnie żądają wakacji bez opieki rodziców i ani się obejrzymy są samodzielne i niezależne XD. Nam pozostaje "syndrom pustego gniazda". W sumie po latach wyrzeczeń to powinien być najszczęśliwszy czas, jaki można sobie wyobrazić. Cisza, spokój, chata posprzątana, czas wolny do własnego zagospodarowania, lodówka pełna, nikt od Ciebie niczego nie żąda. Jednak czegoś człowiekowi brakuje. Z osobistego doświadczenia powiem, że miałam odrobinę szczęścia w tym trudnym dla rodziców okresie. Moje dziecię rozpoczęło pracę nad rozłąką dość wcześnie i w sposób w miarę bezpieczny dla rodzica. Chyba powinna o tym napisać jakiś przewodnik dla nastolatków pt.: Jak przeprowadzić rodzica przez lęk separacyjny bez uszczerbku na jego zdrowiu? Nie dość, że z miasteczka postanowiło się wyprowadzić do stolicy, celem dalszej edukacji w średniej szkole, to jeszcze wypuszczało się w samotne podróże po świecie. Nie ma się chyba zresztą czemu dziwić skoro sama zasiałam ziarenko Włóczykija.

Ze szczególnym umiłowaniem ciągnie ją do Norwegii. Przemierzyła ten kraj stopem w wieku 17 lat. Podążając więc za tym jej norweskim hoplem, postanowiliśmy sprezentować jej wspólny wypad do Alesund. Skoro dziecię ukończyło 18 rok życia otrzymało w prezencie komplet książek Harrego Pottera i podróż z mamusią i resztą familii na Sylwestra. Nie wyglądała na niezadowoloną. Patrząc z perspektywy czasu to mogła być już nasza ostatnia taka podróż, gdzie dziecko było jeszcze "dzieckiem".

Dlaczego akurat Alesund? W sumie nie wiem. Chyba dlatego, że można było tam się dostać samolotem w dogodnym dla nas terminie. Ponadto dziecko tam jeszcze nie było. No i klimat zimą jest tam w miarę podobny do naszego, więc nie musieliśmy zabierać futer i innych akcesoriów dla Eskimosów. Bilety kupione, noclegi zamówione, przewodnik przeczytany, nic nie mogło nas zaskoczyć!

Lecieliśmy z Gdańska, więc jeszcze trzeba było przejechać przez większą część Polski, żeby móc zrealizować pierwszy krok z tego iście mistrzowskiego planu. Trochę zaskoczyło nas, że walizki i czterech podróżników nie chcą się zgodnie zmieścić do Citroena C3, ale nigdy wcześniej tego nie trenowaliśmy. Po usunięciu tylnej półki i umieszczeniu jednej z walizek między dziećmi na tylnym siedzeniu (przynajmniej się nie szturchali!) szczęśliwie pokonaliśmy pierwszą przeszkodę. Później już poszło gładko - ponad 500 km, porzucenie samochodu na lotniskowym parkingu, kilka godzin w hali lotniska, spokojny niespełna dwugodzinny lot i już mogliśmy zaczerpnąć norweskiego świeżego powietrza w płuca. Tamtejszy port lotniczy jest położony na niewielkiej wyspie Vigra, więc lądowanie to było mistrzostwo świata. Pozostało nam pokonać kilkanaście kilometrów do naszego miejsca docelowego którym był Valsdalen Camping. Trochę nas martwiło takie rozwiązanie - camping w środku norweskiej zimy?! Z opinii obiektu wynikało jednak, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Obczytani i obeznani w temacie na lotnisku odnaleźliśmy właściwy autobus i ochoczo zaczęłyśmy z dzieckiem przepychankę pt.: - Ty kup bilety, - Nieeeee, Ty kup, - Ty kup bo lepiej znasz angielski, - Mamoooo ty też znasz, Ty kup...i tak przepychałybyśmy się w drzwiach do tego autobusu chyba do dzisiaj, gdyby nie to, że w końcu przemówił kierowca. Ze stoickim spokojem poinformował nas, że ma żonę Polkę i rozumie co mówimy, więc śmiało możemy wsiadać a on policzy bilety tak, żeby było dobrze. Nawet zniżkę dla dzieci dostaliśmy. No i taki kwiatek XD

Dotarliśmy do naszego tymczasowego domu bez najmniejszych problemów. Po zameldowaniu w recepcji, która mieściła się w dużej świetlicy, trochę przypominającej wakacje w latach głębokiego PRL, dostaliśmy klucze i koordynaty na nasz domek campingowy. Ośrodek, pomimo swojego mało nowoczesnego wyglądu (poza ładowarką dla samochodów elektrycznych na parkingu i zaparkowaną tam Teslą), był usytuowany w cudownym miejscu nad fiordem z fantastycznymi widokami na góry. W domku też nie było tak źle jak się zapowiadało. Dwa pokoiki, aneks kuchenny, łazienka z ciepłą wodą. Przeżyjemy. Najważniejsze, że przybytek ten był ogrzewany i to dość solidnie, a z kranu leciała ciepła woda.

Do centrum Alesund mieliśmy ok. 2 km, ale nam to akurat zupełnie nie przeszkadzało. Spacery dobrze nam robią. Zaraz pierwszego dnia wypuściliśmy się w miasto ciekawi tego, co może nam ono zaoferować. W sumie odwiedzaliśmy centrum każdego dnia naszej wycieczki, za każdym razem odkrywając inny jego kawałek. Jedyne czego nie udało nam się tam odnaleźć to sklepu monopolowego, a Sylwester za pasem! Na szczęście mieliśmy własne zasoby ze strefy wolnocłowej, nabyte na lotnisku (przezorny ubezpieczony!). Miasteczko jest urokliwe, położone wśród Alp Sunnmore, zakochało nas w sobie od pierwszego wejrzenia. Secesyjna architektura i kolorowe budynki przeglądające się w wodach Alesundet, życzliwi ludzie, acz lekko wycofani i raczej nienachalni, trolle które znaleźliśmy zarówno na ulicach jak i w sklepach z pamiątkami, porządek (permanentny brak śmieci), czyste powietrze i spokój.

Ten spokój nas zaskoczył i chwilę nam zajęło dochodzenie dlaczego tak inaczej "słychać" to miasto. Przyczyna jest prosta, Norwedzy głównie poruszają się bezszelestnymi samochodami elektrycznymi. Eureka!!! Wyobraźcie sobie jeżdżą naprawdę wypasione bryki, w ilościach podobnych do tych, które przemieszczają się w polskich miasteczkach, ale robią to po cichu. To jest mega odkrycie! Dodatkowo Norwedzy jeżdżą bardzo poprawnie, przestrzegają przepisów, pieszego traktują jak świętość a Niemcy mogliby się od nich uczyć kultury jazdy (z premedytacją, nie piszę o Polakach, bo mi w tym temacie skali odniesienia brakło).

Alesund ma też swoją historię, momentami tragiczną. W 1904 r. pożar strawił doszczętnie drewniane wówczas miasto. Ogień zniszczył 850 domów i pozostawił 10 tysięcy mieszkańców bez dachu nad głową. Dzięki wsparciu Niemieckiego cesarza Wilhelma II, już rok po tragedii, rozpoczęto odbudowę miasta. Cesarz wysłał 4 statki wypełnione materiałami budowlanymi, które dały zaczątek obecnego kształtu Alesund. Początkowo mieliśmy szczęście do pogody, później również, ale musieliśmy założyć sztormiaki XD. Było na tyle ciepło, że wystarczyły kurtki wiatrówki a momentami, kiedy słonko pięknie świeciło, nawet same bluzy. Wykorzystaliśmy to okienko pogodowe w naszym stylu, czyli do cna. Będąc tak blisko gór nie mogliśmy sobie odmówić i nie wybrać się na wzgórze górujące nad okolicą.

Aksla czyli Fjellstua, to atrakcja dla której warto poświęcić dzień z pobytu w Alesund. Wzniesienie ma niespełna 200 m wysokości, prowadzi na nie kilka ścieżek, w tym jedna asfaltowa dla leniwych zmotoryzowanych. My wybraliśmy się pod górę szlakiem wiodącym dookoła wzgórza (najdłuższą z możliwych dróg).

Spacer wysiłkowo przypominał zdobywanie niewielkich szczytów w Beskidach, ale widoki zgoła inne, po drodze punkty widokowe, schron z czasów II wojny światowej, smoki wyrzeźbione z konarów drzew. Kiedy w końcu dotarliśmy na szczyt okazało się, że z tego miejsca można teleportować się do miasta znacznie szybciej, ale równie spektakularnie, pokonując jedyne 418 schodów w dół i tę opcję wybraliśmy, bo nie lubimy dwa razy chodzić tą samą drogą.

W połowie drogi do parku miejskiego Byparen, gdzie trasa ma swój koniec lub jak kto woli początek, znajduje się szklana platforma z której rozpościera się niczym nie zakłócony widok na panoramę okolic. Imponujący perspektywa, zapierający dech w piersi. Kilka miejsc udało nam się rozpoznać z tej perspektywy, już tam byliśmy, kilka kolejnych postanowiliśmy odnaleźć bo zapowiadały się ciekawie. Widok z tego punktu można rozpoznać na niemalże wszystkich widokówkach i magnesach z Alesund. Jednym zdaniem, to trzeba zobaczyć!

W norweskich domach można zaobserwować, że cały dzień pali się światło. Nie dla tego, że są tacy nieoszczędni, oni w ten sposób dają znać, że są gościnni a ich domy otwarte na przybyszów. Ponadto 98% energii w Norwegii pochodzi ze źródeł odnawialnych, więc mają czym szaleć!

Doczekaliśmy się w końcu Sylwestra 2018 roku. Prawie dwa lata zajęło mi zanim dojrzałam do tego, że założę bloga i będę się w nim dzielić tym, co udało się nam zobaczyć przemycając również w treści fragmenty mojej własnej filozofii życiowej. Dwa lata zanim dałam upust moim opowieściom różnej treści. Ten Sylwester był wyjątkowy! Rodzinny, cichy, spokojny a jednak szalony.

O północ podziwialiśmy fajerwerki, które zabarwiły niebo z każdej strony i wypełniły lukę jaką spowodował brak zorzy polarnej. Ona również miała być atrakcją tego wyjazdu. Zainstalowaliśmy w telefonach specjalną aplikację - radar do jej śledzenia, ale tym razem nie udało się jej zaobserwować (mimo kilki fałszywych alarmów). Z daleka od miejskiego zgiełku, nad fiordem, w otoczeniu gór, świętowaliśmy nadejście Nowego Roku i to był strzał w dziesiątkę. Z całego serca mogę polecić Alesund, takiego Sylwestra i takie prezenty dla swoich dzieci. Zdaję sobie sprawę, że tego się nie da powtórzyć w tej samej formie, ale na pewno nie jest to nasze ostatnie słowo, jeśli chodzi o szaleństwo sylwestrowej nocy.

Norwegia pożegnała nas w Nowy Rok deszczem, sztormem i silnym wiatrem.

Przez moment na lotnisku przeżyliśmy chwile "zgrozy", kiedy kolejne loty były odwoływane z powodu złych warunków atmosferycznych. Siedzieliśmy na podłodze w holi lotniska i graliśmy w Dobble, zajmując sobie czas.

Mieliśmy już nawet przygotowany plan awaryjny (w końcu tylu miejsc nie udało nam się jeszcze odwiedzić w okolicy), ale na nasze nieszczęście samolot do Gdańska odleciał o czasie, a my na jego pokładzie. W dodatku różowe linie lotnicze, wysyłają chyba samych Asów przestworzy w tamtym kierunku, ponieważ nasz samolot odleciał jako jedyny w tych warunkach atmosferycznych i nawet nami nie zatrzęsło przy starcie.

Trzeba przyznać mojemu dziecięciu rację, piękna ta Norwegia! Wrócimy.


P. S.

Jest możliwe, że ten tekst nigdy by nie powstał, gdyby nie obecna sytuacja z globalną pandemią i fakt, że bardzo już tęsknimy za możliwością normalnego przemieszczania się. Nikt z nas siedzących na gołej posadzce na lotnisku w Alesund nie pomyślałby. te dwa lata temu, że jakiś wirus a nie wichura nie pozwoli nam latać. Nie chodzi tutaj o jakieś snobistyczne pobudki do bywania w różnych miejscach świata. Od tej podróży upłynęło trochę czas a my spędziliśmy Sylwestra 2019 w równie uroczym miejscu, w Schronisku PTTK "Szwajcarka". W otoczeniu Gór Sokolich w paśmie Rudawy Janowickie. Niczym to świętowanie nie było gorsze od tego norweskiego. Tegoroczne zakończenie również mamy zaplanowane i znowu wybieramy się w góry. Tym razem mają to być Góry Bystrzyckie i Schronisko PTTK "Jagodna". Schroniskowe imprezy są the best of the best! To tak na dowód, że polskie klimaty nie są nam obce i nie samym lataniem człowiek żyje. Chodzi jedynie o możliwość wyboru.

Sylwester w Norwegii poleca się na przyszłość!


 
 
 

Comments


bottom of page