top of page
  • Instagram
Search

Poznań -> Łowicz -> Poznań...

  • Writer: Ewelina Jędryszczak
    Ewelina Jędryszczak
  • May 25, 2021
  • 17 min read

Updated: May 26, 2021


Plan był prosty - jedziemy do Łowicza, a później pojawiły się schody. Mieliśmy do dyspozycji weekend (z połową piątku) a informacje zdobyte dzięki rożnym źródłom nie wróżyły, żeby eksplorowanie samego Łowicza zajęło nam aż tyle czasu i gwarantowało intensywność do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni. Trzeba było więc wycieczkę lekko rozbudować o atrakcje „po drodze”. Przyznam, że w poszukiwaniu dodatkowych przyjemności byłam bardzo skuteczna! Wróciliśmy zmęczeni, jak po tygodniowej podróży.

Myślę, że nie każdemu ten wpis przyda się w dosłownym sensie, bo chodzimy różnymi ścieżkami i jeździmy równymi drogami, ale bieżcie z niego co chcecie i w dogodnej dla Was kolejności.

My zaczęliśmy od wieży widokowej w Paprotni. Wpadła nam ona w oko przypadkowo i w sumie nie była planowana, ale nie pierwszy to raz kiedy zbaczamy z obranego kursu, w ślad za tabliczkami informacyjnymi. Widok lekko nas rozczarował, ale od razu napiszę, że widoczność była średnia. W sumie nie dopatrzyliśmy się większego sensu ustawienia takiego obiektu w tym miejscu i ponoszenia kosztów takiej inwestycji, ale kto wie co poeta miał na myśli. W Internecie można przeczytać, że wieżę oddano do użytku w 2015 r. i przyznam, że te 6 lat odbiło się już na jej stanie technicznym. Po pokonaniu 105 stopni (nie liczyliśmy), można podobno podziwiać panoramę okolic z wysokości około 22 metrów, a przy dobrej pogodzie można dostrzec bazylikę w Licheniu i elektrownie w Koninie i Turku (jakieś kominy majaczyły na horyzoncie). Dla nas po prostu był to przystanek w podróży i możliwość rozprostowania kości. Obok wieży znajdują się: wiata biwakowa, plac zabaw i elementy siłowni oraz szumnie nazwane Centrum Sportów Ekstremalnych (prawda, że brzmi dobrze?!) czyli tor crossowy oraz plac do gry w paintballa.

Dalej kierujemy się w kierunku Koła. Po drodze nabieram apetytu na obejrzenie sobie z bliska Pałacu w Kościelcu, który swoja uroda przyciąga wzrok. Niestety od 2016 r. w budynku tym mieści się Liceum Sztuk Plastycznych, którego dyrektor bardzo boi się Covid-19 i wprowadził zakaz oglądania z bliska tego budynku. W związku z tym, pomimo wejścia przez otwartą furtkę na teren liceum, zostałam wyproszona przez Pana, który pilnował terenu (jemu akurat nie mam tego za złe, robi chłop co mu kazano). Mamy otwarte muzea, mamy dzieciaki z klas I-III w szkołach, po weekendzie uwalniamy się od maseczek, ale mury zabytkowego pałacu są jednak nadal zagrożone. Udało mi się cyknąć ukradkiem jedno zdjęcie i tyle widziałam zabytkowy zespół pałacowo-parkowy w Kościelcu nad rzeką Kiełbaską. Panie Dyrektorze, może warto zrewidować swoje poglądy.

Koło, wielkopolska miejscowość nad Wartą, czyli to co lubimy. Naszym punktem docelowym tutaj był Zamek warowny w Kole, a raczej jego fotogeniczne ruiny. Wzniesiony na polecenie króla Kazimierza Wielkiego po 1365 r. Budowla zlokalizowana jest na sztucznym (jak doczytałam) wzniesieniu w zakolu rzeki. Dzięki przygotowaniu merytorycznemu (taki żarcik ;-)) wiedziałam, że najpiękniej na zdjęciach, rzeczony zamek wychodzi z widokiem z drugiej strony Warty (od miasta). Dojeżdżając w to miejsce spotkaliśmy sielski obrazek stada krów, które wypasały się (nie same, lecz pod bacznym okiem swego pana). Niby nic dziwnego, a tak rzadko już spotykane zjawisko – krowy na pastwisku. Minęliśmy wały i przebiegła nam przez głowę myśl, że tam chyba nie powinniśmy wjeżdżać samochodem, ale widoczna była wyraźnie wyjeżdżona droga więc podążyliśmy jej śladem. Im bliżej koryta rzeki, tym bardziej grząsko. I już wiem, co miał na myśli autor wpisu w Wikipedii na temat lokalizacji tego obiektu „w czasach jej wznoszenia, rzeka posiadała w tym rejonie liczne odnogi, które często wylewały, skutecznie wzmacniając jego walory obronne.” Końcówkę drogi pokonałam pieszo, lekko brodząc w błocie. Niemniej jednak, warto było! Ruiny prezentują się od tej strony zacnie, a miejsce na biwak w porze suchej wygląda obiecująco.

Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie odwiedzili ruin a jedynie zadowolili się ich widokiem z oddali. Objechaliśmy więc Koło raz jeszcze, by znaleźć się po właściwej stronie Warty (około 3 km od centrum). Teoretycznie na terenie ruin, dla własnego dobra jak mniemam, obowiązuje zakaz wstępu. Cisza, spokój i piękno przyrody, która próbuje zawładnąć terenem, to chyba najlepsza charakterystyka tego miejsca. Już sama nie wiem, czy lepiej, aby Burmistrz Koła (tak jak obiecał) zagospodarował ten teren na potrzeby rekreacyjne, czy lepiej zostawić to tak jak jest i pozwolić chętnym napawać się ciszą tego miejsca.

Właściwie to, miał być ostatni przystanek tego dnia, chcieliśmy zobaczyć Zamek w Kole zarówno w promieniach zachodzącego jak i wschodzącego słońca. Jednak pogoda nie należała do najlepszych i stwierdziliśmy, że już chyba lepiej się ruszać niż stać w miejscu. Nie było perspektywy ani na zachód ani na wschód, niebo zaciągnęło się grubą warstwą chmur.


Ruszyliśmy do Kłodawy. Wcześniej zaciągałam języka telefonicznie i wiedziałam już, że osobiste zwiedzanie Kopalni Soli w Kłodawie jest niemożliwe. Przyjmuje ona turystów jedynie w sezonie wakacyjnym. No, ale być tak blisko i nie zobaczyć potentata solnego?! Misja, kupić sól kłodawską została wdrożona w życie. Jest to największa i najgłębsza kopalnia soli w Polsce a do tego to tutaj wydobywa się najczystszą sól kamienną na świecie o białej i różowej barwie. Na miejscu okazało się, że turysta w sumie nie ma tutaj czego szukać po godzinie 15-tej, bo jedyna osiągalna atrakcja (poza sezonem), czyli sklepik z pamiątkami czynna jest właśnie do tej godziny. Zobaczyliśmy z oddali szyb, bramę wjazdową, ciężarówki, które zapewne wywożą to białe złoto i pana portiera. Nie zdradzę jakich sztuczek trzeba było użyć, ale zgodnie z maksymom „jak się chce to można” udało nam się kupić sól. Najmłodszy uczestnik nie do końca rozumiał, co nas tak zachwyciło w tym zakupie, ale mu wytłumaczyliśmy, że to nie jest zwykła sól, bo w zdobycie jej trzeba było włożyć nie tylko pieniążki, ale serce i spryt (dzięki Ci Piotrze!). Swoją drogą niewidzialne drobinki soli muszą się tam unosić w powietrzu w ilościach hurtowych, bo takiego kichania i swędzenia w nosie nie maiłam już dawno. Tak oto miejsce nieatrakcyjne okazała się atrakcyjna.

Przekraczamy granicę województwa łódzkiego i kolejnym celem stają się Besiekiery. Ruiny późnogotyckiego zamku pięknie zachęcały do odwiedzenia na Instagramowych zdjęciach. Postanowiliśmy to sprawdzić na własne oczy. Ruiny warowni znajdują się na kopcu otoczonym wodami sztucznego stawu. Prezentują się pięknie i można je podziwiać z każdej strony, obchodząc staw dookoła ( 10 min. spacerkiem). Jest co prawda drewniany most, łączący ląd z wyspą, jednak wyraźnie widnieje zakaz wstępu i strach nie pozwalał nam go złamać tym razem. Ciekawostką niech w tym miejscu będzie lokalna legenda o zakładzie rycerza z Borutą (okolice Łęczycy to zdecydowanie jego teren). Ów rycerz założył się z diabłem, że wzniesie zamek bez użycia siekiery. Okazało się jednak, że jeden z budujących zamek chłopów nosi nazwisko Siekiera i dlatego rycerz zakład przegrał, jego dusza stała się własnością Boruty a zamek nazwano Besiekierami.

W niewielkiej odległości od ruin zamku znajduje się miejsce biwakowe na które bardzo liczyliśmy, jako potencjalne miejsce naszego nocowania. Niestety okolica jest mocno odsłonięta, nie ma żadnych drzew, które dawałyby poczucie intymności, a dookoła na wyciagnięcie ręki rozpościerają się gospodarstwa domowe mieszkańców Besiekierek.

Uznaliśmy, że nie chcemy być sensacją we wsi, a im dalej w stronę Łowicza uda nam się przedostać, tym lepiej dla nas. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy i miejscówkę na nocleg znaleźliśmy w Łęczycy. Zaliczyliśmy kilka nieudanych prób parkowania w miejscach, które na mapie wyglądały obiecująco a w rzeczywistości wypadły blado, aż w końcu trafiliśmy pod mostek na Bzurze. Zawiódł nas tam zielony szlak i instynkt podróżnika. We wrześniu 1939 r., gdzieś w tych okolicach, rozegrała się jedna z najważniejszych bitew obronnych II wojny światowej, znana pod nazwą Bitwa pod Bzurą. Tymczasem wieczór spędziliśmy w miejscu z widokiem na Archikolegiatę w Tumie z jednej strony a Zamek w Łęczycy z drugiej. W oddali słychać było mnogie ujadanie psów, gdyż jak się okazało niedaleko zlokalizowane jest schronisko dla zwierząt. W tym miejscu po raz drugi spotkaliśmy się z diabłem Borutą (nie osobiście na szczęście). Wieść niesie, że ten czort porwał kościół, który znajdował się w miasteczku i chciał go przenieść w sobie tylko znane miejsce, ale sił starczyło mu jedynie do Tumu. Przeglądając kolejne strony w Internecie na temat tutejszych atrakcji, legendy o Borucie przybierają przeróżne formy i można ich znaleźć całe mnóstwo. Jednym słowem to ważna persona w Łęczycy i okolicy. A my właśnie nocowaliśmy w połowie drogi jego mozolnej pracy nad przenosinami.

Spotkaliśmy go jeszcze następczego dnia na Zamku Królewskim w Łęczycy. Historia tego miejsca sięga XIV w. Zamek wzniesiono za czasów Kazimierza Wielkiego. Miał bogata historię, w swoich murach gościł Władysława Jagiełłę (36 razy!), Kazimierza Jagiellończyka i Zygmunta III Wazę, zawitali do niego Szwedzi, znalazł się pod panowaniem pruskim a po II wojnie na zamek wprowadzili się harcerze. Obecnie mieści się tam Muzeum a po godzinach rządzi tam diabeł Boruta. Czort miał otrzymać we władanie zamek od samego Kazimierza Wielkiego, którego wg. legendy wielokrotnie wyciągał z opałów.

Żeby nie było, że tylko zamki, ruiny, pałace, muzea, etc., to w tym miejscu postanowiliśmy odwiedzić tereny zielone. Park miejski im. J. Piłsudzkiego w Łęczycy to jeden z najstarszych parków w naszym kraju i zdecydowanie dobrze jest go odwiedzić, aby znaleźć to „coś” w Łęczycy. Nie jest to miejscowość, która rzuciłaby nas na kolana i spowodowała, że kiedyś zapragniemy wrócić. Ot, kolejne zwyczajne miasteczko tyle, że z bogatą historią z której na powierzchni niewiele zostało. Wracając do parku, to jest bardzo ładnie utrzymany z przyjemnymi alejkami, mostkami, strumyczkami i fontanną. Na sztucznej wyspie w środkowej części parku mieści się altanka. Jeśli kogoś ten park nie zachwyci tak jak nas to proszę wziąć poprawkę, że odwiedziliśmy go w szczycie kwitnienia i wówczas prezentował się przepięknie. Park jest wpisany do rejestru zabytków województwa łódzkiego ,więc chyba coś w tym jest.

Widzieliśmy już Tum z oddali, teraz nadszedł czas, aby przyjrzeć się mu z bliska. Jak na taką budowlę, która ściąga wzrok z daleka i wyraźnie góruje nad krajobrazem, to sam Tum jest maleńką wioską w której zamieszkuje około 600 mieszkańców. Po drodze mijamy jeszcze Łęczycką Zagrodę Chłopską, maleńki skansen, który postanawiamy zostawić sobie na ewentualny kolejny raz. W planach jest wybudowanie rekonstrukcji grodu łęczyckiego i może wtedy będzie okazja odwiedzić okolice ponownie.

Tymczasem zmierzamy do „centrum” Tumu, aby przyjrzeć się z bliska Archikolegiacie. Chcieliśmy wyjaśnić najmłodszemu dlaczego „archi” i dlaczego „kolegiata” a nie np. kościół czy katedra, ale w sumie definicja, którą spotkaliśmy w Internecie nawet nas nie przekonała. Udało się ustalić jedynie, że „archi” jest wyższa rangą, a kolegiata to kościół nie będący katedrą, przy którym istnieje kapituła kanoników. Tyle musi wystarczyć. Budowla robi wrażenie. Ze względu na jej wielkość trudno ją w całości zmieścić w kadrze. Wzniesiona w XII w. jest przykładem architektury romańskiej. Zbudowana jest w dużej mierze z kamienia polnego, który w jakiś sposób i zapewne z ogromnym trudem, ukształtowana w kostkę. Narożniki wykonano z piaskowca a granitowe prostopadłościany stanowią licówkę ścian. Niestety, historia nie oszczędziła tumskiej katedry. Budowlę zniszczyli Litwini, Szwedzi, strawił ją pożar a dzieło zniszczenia dokończyła II Wojna Światowa. Jej obecny wygląd jest efektem wielu odbudów oraz przebudów. Warto zajrzeć również do wnętrza świątyni, zachwyca gwarantuję.

Przy kolegiacie stoi bardzo urokliwy drewniany kościółek Św. Mikołaja z XVIII w. Historia tego maleńkiego kościoła jest tak stara jak samej kolegiaty. Po zakończeniu budowy kamiennego kościoła, który przeznaczony był tylko dla bogatych i duchownych, wzniesiono mniej imponujący, drewniany kościółek, do którego mogli uczęszczać „zwykli” mieszkańcy. Z pierwotnej budowli nic nie pozostało, ale w jej miejscu, w 1761 r., wzniesiono obecny. Zestawienie tych dwóch budowli ma swój urok.

Jedziemy dalej, kierunek Walewice. Tam znajdujemy pałac, który swojego czasu zamieszkiwała Maria Walewska. Tutaj urodził się syn Napoleona – Aleksander Colonna-Walewski. Eureka! Chyba już kiedyś o tym romansie czytałam, ale jakoś zupełnie wypadł mi z głowy i właśnie mogłam sobie wiedzę odświeżyć. Wiele uroku pałacowi dodaje rozległy park, w którym można znaleźć późnobarokowe rzeźby, ale przede wszystkim piękną zieleń. Mieści się tutaj również Stadnina Koni Walewice, należącą do Ośrodka Wsparcia Rolnictwa (własność Skarbu Państwa) w której hodowane są konie półkrwi angloarabskiej. Zwierzęta te, przy odrobinie szczęścia można podziwiać na wybiegach. A na koniec największe zaskoczenie. Myślę, że każdy dorosły Polak kojarzy kosmetyki marki „ Pani Walewska”, otóż można je nabyć na miejscy, dopełniając dzieła zwiedzania tego miejsca. Obok pałacu znajduje się lokal gastronomiczny, a w nim poza jedzonkiem, kawą i pysznym sernikiem, znajduje się mała gablotka z kosmetykami i innymi pamiatkami. Mnie osobiści sprawiło to ogromna radość i chociaż perfumy Pani Walewska kojarzą mi się średni, ich zapach jest dla mnie zbyt ostry (znałam tylko te w ciemno niebieskim opakowaniu – klasyczne), to udało mi się znaleźć odmianę zapewne współcześniejszą, ale znacznie przyjemniejszą dla mojego zmysłu powonienia. Mogę śmiało powiedzieć – mam i ja!

Lecimy dalej. Ponieważ mamy sobotę więc po drodze wpadamy jeszcze na jedną foteczkę do miejscowości Sobota. W pobliżu jest jeszcze miejscowość Piątek, w której znajduje się geometryczny środek Polski. My odwiedziliśmy go podczas innej wycieczki a ponadto, głupio tak być wczorajszym.

Jesteśmy już na ziemi łowieckiej, więc na pierwszy ogień idzie Łowicki Park Etnograficzny w Murzycach. Skansen jest taki w sam raz, idealny dla nas. Nie za duży, ale też wyczerpujący. W skansenie prezentowane są budynki dawnej wsi łowickiej. Znajdziemy tam zagrody, i zabudowania gospodarcze, piec chlebowy, chałupy, studnie, kapliczki, szkołę, wiatrak, kościół, dzwonnicę etc. Wnętrza zdobią charakterystyczne łowickie wzory oraz piękne i kolorowe pająki zawieszone pod sufitami. W sumie znajduje się tutaj podobno ponad 40 obiektów, ale przyznam szczerze, że nie liczyliśmy. Za sprawą świeżo skoszonej trawy, kwitnących bzów i słonka, które wyjrzało zza chmury, czujemy się tutaj sielsko. Są miejsca gdzie można przysiąść i pooddychać historią, teren jest dość duży, ale nie tak ogromny, aby nie można go było spokojnie obejść nawet kilka razy, wokół jest wiele miejsc, gdzie można przysiąść na kocyku z koszem piknikowym. Idealne miejsce na odpoczynek po całotygodniowej gonitwie. Tutaj czas jakby zatrzymał się w miejscu.

Nasza sobota musi zmieścić jeszcze kilka atrakcji więc ruszamy w drogę. W Murzycach znajdziemy jeszcze bardzo ciekawą atrakcję dla tych, którzy interesują się technologią budownictwa. Zabytkowy most na rzece Słudwi. Jest to pierwszy na świecie most spawany. Oddany do użytku w 1929 r. a jego twórcą był prof. Stefana Bryła. Spawanie elektryczne zastąpiło stosowane do tej pory nity. Dzięki temu most zmniejszył swoją mas (o prawie 20 ton) i był tańszy w budowie. Po jego powstaniu do Łowicza ściągały wycieczki inżynierów z całej Europy, aby sobie go obejrzeć z bliska, a polską konstrukcją interesowały się największe światowe firmy. Budowla obecnie nie spełnia już swojej pierwotnej funkcji, na jej miejscu powstał nowy, większy most. On sam, w 1977 r. został przesunięty o około 20 m i po remoncie, który miał miejsce w 2009 r., jest udostępniony do zwiedzania. Teren wokół mostu jest dobrze zagospodarowany dla ewentualnego turysty. Obok niego znajduje się duży parking, na którym można spokojnie się zatrzymać. Obiekt w 1968 r. uzyskał status zabytku i zdecydowanie nim jest.

Teraz już możemy udać się prościutko do Łowicza. Parkujemy na Starym Rynku, pomiędzy Muzeum a Ratuszem w Łowiczu. Pierwsze zaskoczenie jest takie, że nigdzie nie widać moich ukochanych łowickich wzorów, a spodziewałam się, że będę mogła nimi oko nacieszyć na każdym kroku. Coś mi się wydaje, że z tymi wzorami jest tak jak z „rybą po Grecku”, obecni łowiczanie nie mają o nich pojęcia.

Muzeum mieści się w dawnym Domu Podmiejskim. Budynek z zewnątrz prezentuje się imponująco, więc nabieramy jeszcze większej ochoty, aby sprawdzić co kryje w środku. Kontem oka lokalizuję na rynku dwa sklepy z pamiątkami z witryn których spoglądają na mnie różne przedmioty z ulubionym kwiatowym wzornictwem. Trafiamy na Noc Muzeów, więc bilety udaje nam się zakupić w mega promocyjnej cenie. Obsługa jest bardzo sympatyczna i pomocna, więc pierwsze wrażenie zapisujemy na plus. Historia tego miejsca jest dość ciekawa. Sam budynek powstał z przeznaczeniem na seminarium duchowne (XVIII w.). Na przełomie XIX i XX w. w budynku tym miało siedzibę Muzeum Starożytności. Kompletnie zrujnowane w czasie II wojny światowej. Odbudowano je po wojnie a część znajdujących się w nim obecnie eksponatów została wypożyczona z Muzeum Narodowego w Warszawie. Wśród eksponatów nie brakuje wycinanek, pająków i bardzo kolorowych strojów ludowych. Przy muzeum (powiedziałaby na jego dziedzińcu) znajdziemy również mini skansen a w nim dwie zagrody z XVIII w. i XIX w. W ogrodzie można również znaleźć piękne rzeźbione ule.

Opuszczamy mury muzeum i udajemy się na spacer po Łowiczu w nadziei, że znajdziemy jeszcze gdzieś ślady tutejszej kultury i sztuki. Jak już pisałam wcześniej, nie bardzo znajdujemy, ale i tak Łowicz prezentuje się dość ciekawie. Nasz wzrok przyciąga Ratusz, Kościół Ojców Pijarów, Nowy Rynek ( w kształcie trójkątnym) z rozstawionymi na nim food trackami, Dom Partii, Katedra, Bazylika, Galeria Browarna, a na końcu udaje nam się zlokalizować (na tyłach Urzędu Miejskiego) całkiem fajny mural podobno pt. „Księżak z książką”.

Można tutaj też znaleźć jedyną w swoim rodzaju, bo okraszoną łowickimi wzorami, Aleję „Gwiozd” (nazwa na cześć gwiozdy - wycinanek łowickich). Pierwszą tabliczkę odsłonięto w 2011 r., a wszystkie one poświęcone są najwybitniejszym ludziom kultury ludowej. Aleja niestety sprawia wrażenie lekko zaniedbanej i dla „lokalsów” nie ma już chyba większego znaczenia. Na części tablic stoją stoliki z ogródków pobliskich lokali gastronomicznych. Tak sobie myślę, że chyba nic więcej nie mam do dodania w tym temacie. Łowicz nie chwycił za moje serce, chociaż dostał ode mnie ogromny kredyt zaufania na starcie. Chciałam w nim zobaczyć trochę więcej tej tradycji, obrzędowości i ludowości o której uczą się dzieci w szkołach. Czegoś mi zabrakło…..a tak, nie udało mi się kupić koszulki z Pyzą na polskich dróżkach a z jakiś powodów to miała być pamiątka z Łowicza. Paradoksalnie leginsy z wzorami łowickimi nosze od dawana, a zakupiłam je w Internecie (wielokrotnie zresztą odpowiadałam już na pytanie „gdzie kupiłaś takie fajne getry?”), saszetkę (tzw. nerkę) kupiłam na jakimś targowisku nad morzem a przepiękną filiżankę i imbryczek dostałam w prezencie urodzinowym od koleżanek z pracy (zapewne nabyta w sklepie w Poznaniu). Czy to tak powinno być? No cóż, pozostaje mi teraz urządzić polowanie na koszulkę z Pyzą. Dam radę!

Opuszczamy Łowicz i wpisujemy w nawigację koordynaty na Arkadię zwaną wcześniej Łupią po to, aby w tej niewielkiej miejscowości odnaleźć Park Romantyczny. Miejsce niezwykłe. Urządzone przez Helenę Radziwiłłównę (tym razem kochanka króla Stanisława Augusta Poniatowskiego). Przy projekcie pracowali ówcześni wybitni architekci. Księżna ściągnęła do swej krainy szczęścia rzeźby i zabytki tworząc jedno z nielicznych wówczas muzeów. Helena kontynuowała prace nad upiększaniem parku, aż do swojej śmierci w 1820 r. Później Arkadia przeżywała wzloty i upadki, okresy zaniedbania, przebudowy i rozbudowy. Mnie osobiści zainteresował swojego czasu akwedukt ujęty na jednym ze zdjęć umieszczonym na Instagramie, ale to jedynie mały fragmencik tego, co można tutaj znaleźć. Wzniesione w parku budowle wyglądają jakby znajdowały się w stanie skrajnego rozpadu, jednak ich obecny stan nie jest efektem zniszczeń czy zaniedbań, część arkadyjskich budowli wznoszona była jako ruiny. W mury wkomponowywano oryginalne rzeźby i detale architektoniczne z różnych epok. Tego się nie da opisać, to koniecznie trzeba zobacz.

Czas już nas naglił, bo wieczorem byliśmy umówieni z łódzką, studiującą, częścią naszej rodzinki. Szukając atrakcji dla okolic Łowicza w pewnym momencie (nie pytajcie jak, meandry Internetu) trafiłam na stronę Centrum Nauki i Techniki EC1 w Łodzi (1). W ramach Nocy Muzeów można ją było odwiedzić za przysłowiową złotówkę. Nie mogłam nie skorzystać. Dotychczas myślałam, że taka placówka znajduje się jedynie w Warszawie i chyba nie tylko ja tak myślałam. Wszyscy, z którymi dotychczas rozmawiałam, nie mieli pojęcia o jej istnieniu. A szkoda! Centrum funkcjonuje od 2018 r. i cały czas poszerza swoją ofertę. Liczy sobie 18 tysięcy m2 powierzchni wystawienniczej, więc zalecam wygodne buty i duuuuuuużo czasu. Podczas zwiedzania miałam wrażenie, że jednocześnie funkcjonuję na dwóch płaszczyznach, albo odwiedzam dwa różne światy, które się wzajemnie przenikają. Ponieważ Centrum mieści się we wnętrzu zrewitalizowanej Elektrowni Łódzkiej (z 1929 r.) i gdzie okiem nie sięgnąć znajdują się jej instalacje, w które wplecione są nowoczesne symulatory, gry komputerowe, ale wszystkie te urządzenia są związane z tematem energetyki i pozwalają prześledzić historie tego wyjątkowego miejsca jak również zapoznać się z technologiami wytwarzania prądu. Elektrociepłownia funkcjonowała tutaj do 2000 r. Całkowitym zaskoczeniem była wizyta we wnętrzu pieca elektrowni, gdzie osobiście można dosypać węgla i rozniecić ogień. Wielkie ŁAŁ! Równolegle do tego tematu prezentowane są wystawy (bardzo interaktywne i nowoczesne) dotyczące „ Rozwoju wiedzy i cywilizacji” czy „Mikroświat – makroświat”. Nie wspomnę nawet, że w ogromnej lustrzanej kuli, gdzieś miedzy tym wszystkim, znajduje się jeszcze kino sferyczne. Dawno żadne „muzeum” nie wywarło na mnie tak ogromnego i pozytywnego wrażenia. Podczas całego naszego pobytu spotkaliśmy mnóstwo pomocnych „animatorów” w czerwonych koszulkach (chociaż bardziej powinnam powiedzieć naukowców), którzy tłumaczyli jak przysłowiowej „krowie na rowie” i prezentowali wszystko co dało się zaprezentować, a nawet to czego się nie dało. Jednym słowem RE-WE-LA-CJA! Tutaj zdecydowanie wrócimy z większym zapleczem czasu, kanapkami i wygodnymi butami.

W Łodzi zastała nas ciemna noc, bo po opuszczeniu murów Centrum Nauki i Techniki EC1 stwierdziliśmy na zegarkach godz. 23. Ponieważ znani jesteśmy z maksymy „Łódz, to taaaaaaakie brzyyyyydkie miasto” (proszę nas nie zjadać za to i nie opluwać, kiedyś jeszcze wyjaśnimy dlaczego tak, a teraz proszę traktować tą wypowiedz z przymrużeniem oka) udaliśmy się na spoczynek, na tereny podmiejskie z zamysłem dalszej podróży o zmierzchu z wykluczeniem zwiedzania miasta Łodzi.

Rano obraliśmy kierunek w stronę domu. W stronę, to jeszcze nie znaczy do domu. Po drodze wpadliśmy do Uniejowa. Zdaję sobie sprawę, że miejscowość znana jest głównie za sprawą term, ale nie był to czas na odwiedzanie takich przybytków. Powód – Covid 19. W 1978 r. odkryto tutaj wody geotermalne, ale praktycznie nic z tym nie zrobiono. Uniejów jako miejscowość uzdrowiskowa funkcjonuje od niedawna, bo zaledwie w 2008 r. Zaparkowaliśmy na Rynku, i zaczęliśmy zwiedzanie od kawy i ciasta, przynajmniej taki był plan. Po drodze schody, brak czynnej kawiarni, brak płatności kartą, blablabla. Nie takie rzeczy już widzieliśmy, więc po chwili na skwerku w centrum Uniejowa delektowaliśmy się bombami rumowymi (najbardziej alkoholowymi jakie jadłam) i kawą z Żabki (dobra była).Tutaj też znajduje się moim zdaniem jedyna w swoim rodzaju fontanna, z której leje się ciepła woda. W sumie w chłodniejsze dni to ciekawe rozwiązanie, bo ewidentnie ciągnęło ciepłem po skarpetkach. Na wprost fontanny znajduje się Kościół Wniebowzięcia NMP z XVI w. oraz neobarokowa 25 metrowa dzwonnica, więc widoczki całkiem fajne. We wnętrzu kościoła można znaleźć sarkofag błogosławionego Bogumiła, który jest patronem miasta. Nawet jeśli nie lubicie „zwiedzać” obiektów sakralnych, to ten moim zdaniem warto zobaczyć również od środka. Po konsumpcji odwiedzamy, a następnie obieramy kierunek na Zamek Biskupów Gnieźnieńskich, który znajduje się na lewym brzegu Warty. Jako, że my na prawym to musimy udać się do niego przez most/kładkę, dość świeżą konstrukcję, pachnącą jeszcze nowością. Z niego budowla prezentuje się w całej swojej krasie. Jan Długosz (znany z lekcji historii i języka polskiego, ale również z innej naszej wycieczki do Kłobucka) pisał w swoich kronikach, że inicjatorem budowy tego Zamku był arcybiskup gnieźnieński Jarosław Bogoria Skotnicki. Miał on pełnić funkcję obronną i chronić skarbów biskupów. Jego lokalizacja nad brzegiem rzeki (przez którą przerzucany był most zwodzony) oraz otoczenie z pozostałych stron fosami i mokradłami, czynił go trudnym do zdobycia. Wnętrze Zamku ma dzisiaj bardzo komercyjne znaczenie, pełni rolę hotelu i jest miejscem różnych uroczystości czy konferencji. Uniejowski zamek został zbudowany w XIV w. na miejscu wcześniej istniejącej drewnianej budowli. Okala go majestatyczny i równie wiekowy park (powstał w 1860 r.). W nim znajdziemy posąg Białej Damy, z którą związana jest lokalna legenda. I tak, zgodnie z nią, jeśli przybywając do Uniejowa usłyszeliśmy wrzaski zbójców to niechybnie oznacza, że mamy złe zamiary i lepiej zabierać nogi za pas, jeśli mamy miłość w sercu i łagodne zamiary to mamy szansę ujrzeć na tafli wody twarz pięknej kobiety. Co wybieracie?

Z Uniejowa kierujemy się prościutko na Kalisz (2). Po łódzkim Centrum Nauki i Techniki to drugie, cudowne odkrycie tej podróży. W sumie pomysł odwiedzenia tego miasta pojawił się u nas spontanicznie i nie było specjalnie czasu na zagłębianie się i wyszukiwanie informacji o ciekawostkach Kalisza. Ponieważ była niedziela i zdecydowanie cudna pogoda, więc skupiliśmy się raczej na spacerze niż poszukiwaniu jakiś atrakcji wewnątrz lokali. Sam Rynek miasta już się nam spodobał. Jak większość tego typu miasteczek w swojej centralnej części mieści Ratusz, a dookoła znajdują się kamienice. Uroku tym razem dodały otwarte ogródki w lokalach na rynku. Jak zwykle parasole mi przeszkadzają, bo zasłaniają widoki, tak tym razem byłam szczęśliwa, że je widzę. Jak to punkt widzenia zależy od punktu siedzenia! Ludzie też się krzątali, więc już nie byliśmy sami. Pozwoliliśmy sobie poszwendać się w uliczkach odchodzących od rynku, na jednej z kamienic znaleźliśmy tablicę z informacją, że Fryderyk Chopin sześciokrotnie przebywał w Kaliszu, miał tu oddanych przyjaciół i liczne grono znajomych, a nawet zatańczył mazurka z piękną kaliszanką – Pauliną Nieszkowską. Na chwilę oddaliliśmy się od centralnego punktu miasta i powędrowaliśmy w stronę rzeki Prosny. Przeszliśmy przez urokliwy Most Kamienny, który jak doczytaliśmy jest najstarszym mostem w mieście (mamy nosa do atrakcji) i odnaleźliśmy po drugiej stronie rzeki pomnik – Ławeczkę kaliskiego podróżnika Stefana Szolca-Rogozińskiego, organizatora pierwszej polskiej wyprawy badawczej do Afryki.

W poszukiwaniu Parku Miejskiego udaliśmy się wzdłuż biegu rzeki po drodze mijając Małą Elektrownie Wodną z zaporą, Filharmonię Kaliską, wskoczyliśmy na chwilę na most Trybunalski, dalej minęliśmy imponujący budynek w którym obecnie mieści się Sąd Okręgowy, pomnik Józefa Piłsudskiego, aż w końcu dotarliśmy do budynku w którym mieści się Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego, aby kładką przez Prosnę wrócić na jej drugi brzeg, bliższy centrum miasta i w kierunku poszukiwanego parku. Prosna w tym miejscu nie przypomina swoim wyglądem rzeki, a raczej jeziorko/staw na środku którego bije imponujących rozmiarów fontanna. Park Miejski jest naprawdę wart odwiedzenia. Został założony w 1798 r. a w XIX w. uważany za największy polski ogród publiczny. Jest najstarszym parkiem tego typu w Polsce i w 1964 r. został wpisany do rejestru zabytków. Patrząc po ilości tekstu jaki już udało mi się napisać, nie będę się dalej rozwodziła nad walorami tego miejsca, ale dla zachęty dodam, że można się w nim przenieść w czasoprzestrzeni i na chwilę odwiedzić kraj kwitnącej wiśni. Wróciliśmy na Rynek po to, aby zjeść obiad w Restauracji Ratuszowej. Zamówiony posiłek smaczny, ale klimat robi obsługa. Pomimo, że czynne są jedynie ogródki, warto zajrzeć do wnętrza i poczuć się troszkę tak, jakby się weszło do podziemnego miasteczka. No i było nam dane spróbować lokalnego ciemnego piwa, więc pełnia szczęścia gwarantowana.

Ostatni na naszej liście, przed powrotem do domu, na pograniczu województwa łódzkiego i wielkopolskiego staje Ośrodek Kultury Leśnej w Gołuchowie (3). Trzecie pozytywne zakończenie tej wycieczki. Może my po prostu nie możemy planować, a powinniśmy zdać się na ślepy los i dać zaskoczyć. To co staje przypadkiem na naszej drodze dziwnym trafem bywa ciekawsze, niż to co kierując się w wyszukiwaniu sloganem „co warto zobaczyć?” podrzuca nam Internet. Musze to przemyśleć! Gołuchów to po pierwsze piękny zamek zlokalizowany w cudownie utrzymanym kompleksie parkowym. Budowla pochodzi z XIX w. Swój wygląd zawdzięcza Izabeli i Janowi Działoszyńskim. Obecnie mieści się w nim oddział Muzeum Narodowego w Poznaniu. Ciekawostka – na dziedzińcu zamku nakręcono kilka scen z filmu „Akademia Pana Kleksa”. Poza tym budynkiem we wspomnianym parku znajdziemy mauzoleum-kaplicę grobową, w której spoczywa fundatorka, oficyna (dawna gorzelnia) tzw. pałac Czartoryskich w którym mieści się obecnie Muzeum Leśnictwa i restauracja, Dybul, czyli miejsca, które zamieszkiwał onegdaj młynarz Dybuł, znajdziemy również Owczarnię połączoną przeszklonym pasażem z Powozownią. W parku możemy nauczyć się rozpoznawać rośliny ponieważ jest tutaj wiele tabliczek z ich nazwami. Są również ciekawe, edukacyjne instalacje dla dzieci w temacie leśnictwa. A na koniec wisienka na torcie – Pokazowa Zagroda Zwierząt w której jak w Białowieży możemy na własne oczy podziwiać żubry. Poza nimi są jeszcze daniele, dziki i koniki polskie. Jeśli jesteśmy w temacie zwierząt, to dopowiem jeszcze, że niedaleko wejścia do Muzeum Leśnictwa znajdziemy jeszcze wolierę z pawiami. I uwaga, większość atrakcji jest bezpłatne (poza wejściami do muzeów). Ogromne brawa dla pomysłodawcy i wykonawców i fundatorów. Kawał dobrej roboty!

Ponieważ czas nas już mocno poganiał, a kot Prezes z utęsknieniem czekał w domu i zapewne nie rozumiał naszego zachwytu nad małym żubrzątkiem, wróciliśmy do pojazdu i udaliśmy się już nieodwołalnie w kierunku domu. Mamy jednak uczucie niedosytu i wpadniemy tam jeszcze przy najbliższej okazji.

Ot, taka właśnie nasza wycieczka do Łowicza. Łowicza w niej chyba najmniej, ale robiliśmy co mogliśmy. Jedno po tej podróży ciśnie się na usta POLSKA JEST PIEKNA #polskajestpiekna #niesiedzewdomu #spiegdziechce #łowicz #kalisz #koło #arkadia




 
 
 

Comments


bottom of page