top of page
  • Instagram
Search

Od zachodu po wschód...

  • Writer: Ewelina Jędryszczak
    Ewelina Jędryszczak
  • Sep 23, 2020
  • 8 min read

Updated: Oct 5, 2020

Część IV


Przystanek - Zatoka Pucka. Omijana przeze mnie dotychczas szerokim łukiem, w końcu doczekała się mojej wizyty. Będąc tak blisko morza kto by marnował czas na jakąś zatokę. Otóż to bardzo błędne myślenie. Puck zdecydowanie powinien znaleźć się na liście obieżyświatów. To ciekawe miejsce, zarówno ze względu na swój małomiasteczkowy urok jak również historię. Początki osadnictwa sięgają tutaj III i IV w. n.e. 10 lutego 1920 odbyły się tu tzw. zaślubiny Polski z morzem z udziałem generała Józefa Hallera, poprzez wrzucenie do Zatoki Puckiej platynowego sygnetu, który jak głosi legenda nie od razu chciał tak po prostu wpaść do wody. Znaleźliśmy na Rynku tego miasteczka piękny ratusz, kolorowe kamieniczki oraz totalny brak ludzi. Przez moment napadła Nas myśl, czy aby na pewno nie wprowadzono tu jakiegoś wyjątkowego stanu epidemicznego. Po tym jak do południa przepychaliśmy się łokciami, idąc deptakiem na Helu, nagle totalne odludzie. Pewnie wszyscy turyści myśleli tak jak ja dotychczas i obierali na cel Hel.

W jednej ze wspomnianych historycznych kamienic, w pomieszczeniach 700-letniego Kantorhausu, ukrywa się prawdziwa perełka - Huta Szkła "Puck Glas". Schowana na tyłach kawiarni, która serwuje bardzo dobrą kawę i można ją wypić siedząc w koszach plażowych. Mieści się tam również sklepik firmowy z oryginalnymi wyrobami ze szkła. Ochoczo wzięliśmy udział w warsztatach i zamieniliśmy się na chwilę w hutników, żeby na własnej skórze się przekonać, że nie taka prosta to sztuka. Gorąco polecam bo to już chyba "wymierający" zawód i naprawdę nie ma wiele okazji, żeby przyjrzeć się pracy hutnika.

Obiadek w Pierogarni „Mąka i Woda” oraz uczta pierogowa dokończyła dzieła zakochania Nas w tym mieście. Nigdy nie jadłam pierogów z nadzieniem ze świeżych pomidorów, a Wy? Jeszcze krótki spacer do portu, odkrycie, że jedna literka w nazwie może wiele zmienić (mówię tu o statku-restauracji o nazwie Bar Pomorza), próba odczytania kaszubskiego wiersza i mogliśmy ruszać dalej. Puck dodajemy do listy fajnych miejsc.

Jadąc dalej udaliśmy się na zwiad. Wiedzieliśmy z pewnych źródeł, że w okolicy jest miejsce na nocleg z pięknym widokiem na zatokę, ale nie byliśmy pewni czy damy radę tam dojechać. Nie raz, ani nie dwa, nadzialiśmy się, że to, co ludzie w Internecie piszą nie znajduje odzwierciedlenia w rzeczywistości. Tym razem było prawdziwe i to bardzo. Klif Mechelinki, bo o nim tu mowa, pomimo wymagającej (miejscami offroadowej) drogi dojazdowej, zachwycił Nas widokami na maxa. Co prawda nie tylko My mieliśmy taki pomysł i na klifie spotkaliśmy jeszcze 3 inne ekipy, ale wzgórze jest na tyle pojemne, że pomieściło Nas wszystkich a nawet więcej. Myślę że do północy trwała wędrówka ludów, pary przyjeżdżały i odjeżdżały, nie wnikam czego tam szukały (XD). Jedna była przeurocza. Młody człowiek przywiózł swoją kobietę na wzgórze na romantyczną kolację, nie był specjalnie cichy i ulokował się w pobliżu Nas, więc chcąc nie chcąc część ich rozmowy dotarła do Naszych uszów. Był szampan, był kosz wiklinowy, kocyk a nawet krewetki w mleczku kokosowym (przepis podobno z Internetu, wykonanie własne). Mój On to nawet chciał Go z klifu zrzucić, kiedy zgłosiłam reklamacje, że ja takich randek nie miałam. Trzeba przyznać, że gość wysoko ustawił poprzeczkę na starcie.

Wschód słońca w tym miejscu pewnie zachwyca wyjątkowo. Niestety nie miałam szczęścia po raz drugi (przy drugiej podjętej próbie, to wysoki odsetek niepowodzeń). Tym razem niebo było jeszcze bardziej zachmurzone jak na Helu. Mimo to, liczni "wchodniosłoneczni" turyści zjawiali się na klifie w godzinach wczesnoporonnych, wszystkimi możliwymi środkami transportu (nogi, rowery, quad, samochód, motoparalotnia) i dzielili moja niedolę.

Po śniadaniu wyruszamy dalej. Uwielbiam śniadania w terenie i z widokiem, ale to nie pierwsze i nie ostatni taki posiłek a świat czeka na odkrycie. W 6 dniu naszej podróży na cel obraliśmy Trójmiasto i wiedzieliśmy że, aby zobaczyć to co zaplanowaliśmy musimy zagęścić ruchy. Na pierwszy rzut poszedł ORP Błyskawica. Tym razem Moi panowie odpuścili mi i pozwolili szczurowi lądowemu zostać tam, gdzie jego miejsce, czyli na lądzie. Nienawidzę kiedy buja a tam buja! Sami jednak dokładnie obejrzeli sobie to cudo, które podobno jeszcze wiele może, ale już nie popłynie. Jakby mogli to chyba robiliby za wyciory do armat, tacy są w tym oglądaniu dokładni (XD). Ja cierpliwie posiedziałam na ławeczce i podglądałam sobie "Januszy i Grażynki". Później wspólny spacer po porcie i właściwie tyle ze zwiedzania Gdyni. Nie jest to pierwsza nasza wizyta tutaj (Akwarium i spacer po tutejszej plaży zaliczyliśmy 2 lata temu) i pewnie nie ostatnia, więc coś musimy zostawić sobie na "zaś".

Kolejny cel - Gdańsk i Muzeum II Wojny Światowej. Zapowiedziałam już, że na tym kończy się moja pojemność w temacie wojskowości podczas tej podróży. W sumie to przeszła mi przez głowę myśl, oni niech idą a ja sobie posiedzę w kafejce i spiszę te moje złote myśli, bo mam odrobinę zaległości (sprzęt jednak jest bardziej taki jak my, przedpotopowy i nie zawsze chce współpracować). Szczególnie ten starszy nalegał, nie chcąc chyba zostać z tym małym potworkiem sam na sam, żebym z nimi poszła i w końcu uległam. Całą ja. No i całe szczęście! Czasami uległość to nie oznaką słabości a podpowiedź od zdrowego rozsądku jak widać.

Muszę przyznać, że mało takich dobrze zrobionych muzeów w życiu widziałam. Córka, która z powodu choroby nie dołączyła jednak do nas w tej podróży, od początku twierdziła, że mi się spodoba. Miała rację. To muzeum, pomimo trudnego tematu jaki porusza, jest takie jakie lubię. Takie, jakie pierwszy raz widziałam i doświadczyłam w Anglii i do dziś jestem pod ich urokiem. Takie, jakie powinny odwiedzać dzieci w ramach zajęć lekcyjnych tak często jak się tylko da. Nie ma Pani w białych rękawiczkach, napisów - nie dotykać eksponatów (co najwyżej - wyłączone z użycia z powodu COVID-19), sznurów odgradzających na metr od cennych artefaktów, poczucia, że ciągle ktoś na Ciebie patrzy i zaraz da Ci po łapach. Wszystkiego można dotknąć a to czego nie można jest zabezpieczone w gablotach. Sporo multimediów i tablic interaktywnych a dla tych którzy wolą słuchać do wypożyczenia audio przewodniki, ciekawe makiety a już na pewno najciekawsze całe ulice i mieszkania. Człowiek ma wrażenie, że przeniósł się w czasie i wylądował w samym środku wojny. Naprawdę jako małej wiary entuzjastka historii tego okresu i militariów z całego serca polecam. Myślę, że już dzieci w wieku 7 lat świetnie się odnajdą w tym muzeum. Trzeba jednak pamiętać, że nawet pobieżne odwiedzenie tej instytucji, zajmuje co najmniej 2-3 godziny.

Ponieważ z placu przed muzeum widać już Koło Widokowe AmberSky więc obraliśmy azymut na Stare Miasto. Być tutaj i nie przywitać się z Neptunem, czy nie przejść się promenadą wzdłuż nabrzeża z widokiem na zabytkowy Żuraw, nie przespacerować się ul. Długą czy ul. Piwną, podziwiając pięknie zdobione kamienice, nie przejść Bramą Mariacką która prowadzi do Bazyliki Mariackiej to jakby nie być wcale w Gdańsku. Nowe atrakcje (nie wiem kiedy dokładnie powstały, ale ja je widziałam po raz pierwszy), czyli ruchome kładki dla pieszych, to element architektury miejskiej, który bardzo przypadł mi do gustu.

Myślę, że każdemu się spodoba efektowne otwieranie i zamykanie tych kładek a do tego dają możliwość rzucenia okiem na nabrzeże zupełnie z innej perspektywy. Dochodzi jeszcze aspekt praktyczny, znacznie skracają drogę. Więc Starówkę Gdańską sobie pooglądaliśmy wraz z tłumami innych turystów. Nawet zdjęć nie było jak zrobić, bo mrowie ludzi i parasole rozłożone przy lokalach zasłoniły prawie wszystko. Na szczęście widzieliśmy jej urok już kilka razy i łatwo Nam sobie wyobrazić jak wygląda to miejsce, kiedy nie ma tu żywego ducha. Nie chcieliśmy dłużej tracić czasu i spacerować w tym tłumie. Wystarczy nam kontaktu z drugim człowiekiem jaki dajemy sobie nawzajem a takie morze turystów zdecydowanie nie jest dla Nas. Ewakuowaliśmy się więc do busa a nim pod bramę Stoczni Gdańsk, żeby małemu powiedzieć coś o historii nieco współcześniejszej.

A następnie na Westerplatte aby zakończyć temat obronności i II Wojny Światowej. W końcu mały cały czas się uczy i nie wziął wolnego od edukacji, więc taka żywa lekcja historii i geografii na pewno zaprocentuje w przyszłości.

Pod wieczór Trójmiasto zostawiliśmy za sobą, ale nie chcieliśmy kończyć tak miło spędzonego popołudnia jadąc jakaś droga szybkiego ruchu. Kontynuowaliśmy Nasza podróż tzw. paciugami, aż dotarliśmy do tabliczki informującej o tym, że tu kończy się Gdańsk a na Naszej drodze stanęła przeprawa promowa przez Wisłę. No i oczywiście popłynęliśmy na drugi brzeg. W końcu bez kolejki, z marszu, prosto na prom. W ten oto sposób zatoczyliśmy pętlę w czasoprzestrzeni i spełniło się Nasze marzenie ze Świnoujścia. Przepłynęliśmy wielką wodę promem!

Postanowiliśmy drogę do ostatniej nadmorskiej destynacji przerwać na noc u ujścia Wisły do morza, w Świnie. Znaleźliśmy wypasioną miejscówkę nad samą wodą, ale z ławeczka i miejscem na ognisko, a że kiełbasę woziliśmy już drugi dzień więc bardzo nas ucieszyła możliwość rozpalenia ogniska. W końcu tak jak lubimy najbardziej, woda, My, ognisko. Tylko ciepła nam było potrzeba do pełni szczęścia, bo wilgoć od wody i kilkanaście stopni na plusie dawała się wieczorem we znaki. Za to gwiazdy było widać jak na dłoni.

Półmetek naszej podróży i kolejne wyzwanie. Tym razem zamierzamy odkryć co prawda już odkrytą Mierzeję Wiślaną, ale dla Nas to będzie absolutna nowość. Zgodnie z założeniem planujemy dotrzeć na wschód Polski, tak daleko jak tylko się da. Minęliśmy Jantar, Kąty Rybackie, Krynicę Morska by dotrzeć do miejscowości Piaski. Dalej samochodem już się chyba nie da. Chociaż przyznam szczerze, że wyjątkowo nie sprawdziliśmy. Po drodze minęliśmy osławiony przekop przez Mierzeję Wiślaną. Widok jak na każdy polski plac budowy, życie toczy się tam leniwie i własnym tempem. Po dotarciu na miejsce poszliśmy zwyczajnie, jak ludzie na plażę z zamiarem dotknięcia osobiście granicy z Rosją.

Plaża w Piaskach Nas "zakochała" w sobie. Cisza, spokój, ludzi jak na lekarstwo, morze spokojne, słoneczko świeci. Po prostu marzenie wczasowicza w połowie września. Woda co prawda lodowata, ale moim Panom nic a nic to nie przeszkadzało. Tym razem przygotowaliśmy się nieco lepiej do plażowania. Mieliśmy koc i ręcznik a nawet przekąskę, więc zeszło nam nieco dłużej niż planowaliśmy. W końcu zdecydowaliśmy ruszyć wzdłuż plaży na wschód. Minęliśmy przystań rybacką (kutry rybaków są tutaj wyciągane za pomocą wyciągarki na plażę) i idąc dalej zauważyliśmy ludzi z patyczkami, którzy coś zbierają. Byłam przekonana, że to kolekcjonerzy bałtyckich kamieni i muszelek. Postanowiłam przyjrzeć się jednemu z bliska (czyli bezczelnie zajrzałam przez ramię co ma w ręce) i ku mojemu zdziwieniu stwierdziłam, że zbiera bursztyny. Nie wierzyłam własnym oczom!

Wieść niesie co prawda, że na plaży szczególnie po sztormie można znaleźć złoto Bałtyku, ale przenigdy nie znalazłam nawet okruszynki a ile przy tym się kamieni nadźwigałam to moje. Tym razem miało być inaczej. Przemiła Pani, która również zbierała bursztyny, wytłumaczyła mi, że przy tak spokojnym morzu to jedynie maleństwa można znaleźć i trzeba szukać wśród wodorostów (po to te patyczki!), bo często się w nie zaplątuje. No i ruszyliśmy po zupełnie nową przygodę - na bursztynobranie. Emocje chyba większe jak na grzybobraniu. Bursztyn świeci się w słońcu jakby był ze szczerego złota. Wygląda cudnie i cieszy ogromnie. I tak szliśmy na wschód za ziarnkami bursztynu. Wszystkim polecam, niesamowita sprawa samemu uzbierać garstkę tej cudownej żywicy. Szczęśliwi udaliśmy się w kierunku powrotnym. Cel został osiągnięty z nawiązką. Tutaj z pewności wrócimy, również z tego powodu, że jest tu kilka naprawdę fajnych, dzikich miejscówek dla takich jak My. Bursztyn, to taki dar dla nas od morza, bo to było pożegnanie z nim. Nieuchronnie musieliśmy je opuścić, aby podążyć dalej zgodnie z naszym planem.

Nocleg zaplanowaliśmy po drugiej stronie Zalewu Wiślanego. Dzika plaża w Suchaczu (przy zabytkowym dworcu PKP) ugościła nas chłodem, ale za to cudownym zachodem słońca. Jednym z piękniejszy jakie było nam dane zobaczyć w tej podróży. No i mieliśmy oświetloną, nocną Mierzeję Wiślaną jak na dłoni, po drugiej stronie Zalewu. Plaża maleńka, ale całkiem przyzwoita, kilka par obserwujących, jak My, zachód słońca a na jej obrzeżach rozciąga się Obszar Natura 2000, ten sam przez który weszliśmy na plażę w Piasku. Jako, że lubię pić kawę o każdej porze dnia i nocy i świetnie śpię po małej czarnej, więc kawa na kocyku i pod kocykiem, na plaży tonącej w barwach czerwieni rzucanej przez zachodzące słońce, to idealne wypełnieni dnia. Polecam, nic nie kosztuje a daje pełnię szczęścia.

To koniec tej części i tego rozdziału podróży (w części od wschodu do zachodu), ale nie koniec wyprawy i zdecydowanie nie koniec przygody ze eksplorowaniem Polski Dopiero się rozkręcamy! Tymczasem zmieniamy mapę na Warmia i Mazury i karawana jedzie dalej…

 
 
 

Comments


bottom of page