top of page
  • Instagram
Search

Od zachodu po wschód...

  • Writer: Ewelina Jędryszczak
    Ewelina Jędryszczak
  • Sep 18, 2020
  • 8 min read

Updated: Oct 5, 2020

Część II


Trzeci dzień podróżowania po polskim wybrzeżu i Mielno, najbardziej oddalona dzielnica Poznania na północ, tak mówią niektórzy (XD). Latami można nie spotkać się z sąsiadem w Poznaniu, ale na plaży w Mielnie nie jest to już takie łatwe. Potwierdzenie tej tezy znaleźliśmy w licznie reprezentowanych poznańskich tablicach rejestracyjnych. I w sumie się tym wszystkim ludziom już nie dziwię. Dojazd łatwy, miasteczko jest przyjemne a plaża piękna. Czego można więcej chcieć od życia? Piaseczek rano wyratrakowany. Przywitał nas sztruksem jak na dobrze przygotowanym stoku w zimie. Przypomniała mi się od razu piosenka A. Andrusa „Szanta narciarska”, kto nie zna temu polecam. Tuż nad brzegiem morza piach zmienia się w drobne kamyczki, co tylko dodaje uroku tej plaży. Ludzi garstka i spokojnie można poleżakować. Nie mamy parawanu, nie mamy akcesoriów plażowych, nawet koca (zapomnieliśmy zabrać z samochodu) a i tak daliśmy radę posiedzieć na cieplutkim piasku i nacieszyć oko widokiem delikatnych fal. Morze było wyjątkowo spokojne. Czyżby cisza przed burzą?

Kolejny na liście znalazł się Darłówek. Mój On twierdził, że był (10 lat temu), kupował ryby i wie gdzie to było. No to postanowiliśmy sprawdzić czy jeszcze tam są. Były! Tuż za rozsuwanym mostem w porcie, niepozorna buda, w której można kupić zarówno wędzoną jaki i świeżą rybę a dla takich jak My, gotową do konsumpcji na miejscu. Nie będę przekonywać, że była pyszna, bo ile ludzi tyle gustów. Nam smakowała i to bardzo. Przy okazji mieliśmy możliwość zobaczyć jak most nad rzeką Wieprzą, która tutaj łączy swe wody z Bałtykiem, rozstępuje się i do portu wpływają łodzie. Jedna z nich to kuter rybacki, który dostarczył do naszego lokalu świeżą flądrę. Samo rozsuwanie się mostu to fajna atrakcja i dla dużych i dla małych. Nie mamy częstej możliwości podziwiania takiego zjawiska, więc trafiło nam się jak ślepej kurze ziarko. Spacer wzdłuż deptaka i w stronę nabrzeża dobrze nam zrobił. Mała, ale fajna to mieścina, takie zresztą lubimy najbardziej. 

Na koniec dnia zostawiliśmy sobie Ustkę. Miały być lody i spacer a był cudowny zachód słońca, prywatny pokaz lotu wojskowego helikoptera W3 Huzar, odkrycie mostu obrotowego, zakup książek na wyprzedaży i parę innych atrakcji, ale wszystko po kolei. Nie byłam w Ustce ok. 20 lat. Oj zmieniła się, urosła, wynowocześniała, jakbym trafiła do zupełnie innego miasta. Deptakiem, odpierając chęć małego podróżnika wejścia do każdej lodziarni celem konsumpcji, dotarliśmy do portu. Idąc wzdłuż niego Naszym oczom ukazał się kapitanat i latarnia (ta się na szczęście nie zmieniła). Uwagę naszą jednak przykuła kładka dla pieszych i rowerzystów nad rzeką Słupią (20 lat temu zdecydowanie jej tutaj nie było). Kto nie widział ten koniecznie musi zobaczyć. Jak nie szczęście do ludzi to do mostów mamy (tego dnia już drugi most wzbudzający nasz ochy i achy).

Trafiliśmy na tę kładkę akurat chwilę przed zachodem słońca, kiedy światło do zdjęć jest najpiękniejsze (moim zdaniem), co jedynie dodało uroku całej konstrukcji. Most obrotowy nie dość, że cieszy oko jest też bardzo fotogeniczny i akurat postanowił się obrócić. Skorzystaliśmy z takiego zaproszenia i przeszliśmy na drugą stronę wiedzeni napisem, Bunkry Bluchera, który był widoczny z drugiego brzegu rzeki. Wiadomo, moim panom oczka się od razu zaświeciły. Niestety mogliśmy zajrzeć na nie jedynie z daleka, ponieważ po sezonie są czynne do godz. 18. Trudno, każdy powód jest dobry, żeby wrócić, ten brzmi sensownie. A tymczasem za wydmami słychać było huk przelatującego helikoptera. Wiedzeni tym dźwiękiem panowie biegiem udali się na plażę (ja nie wiem skąd oni czerpią energię XD). Tak do końca nie mam pojęcia co się tam działo, ale ww. sprzęt wojskowy nadlatywał od zachodu w stronę portu, zawisał tam chwilkę i odlatywał w stronę zachodzącego słonka. Na brzegu grupa wojskowych coś radziła, ale to zapewne tajne przez poufne. Nam wystarczył widok helikoptera i zachodzącego słonka. Kolejny spektakl zupełnie "for free". Te zachody słońca to już powoli taka nasza tradycja i znak szczególny. Czy w górach, czy nad Warta, czy nad morzem, za każdym razem zachwycają. Dzieje się również tak ponieważ, w ciągu dnia staramy się zobaczyć jak najwięcej a tuż przed zachodem z reguły kotwiczymy na noc i fajnie jeśli jest to miejsce magiczne. Ze wschodami mamy problem, wiadomo trzeba się zrywać bladym świtem. Zachód jest bardziej przystępny, ale może trzeba się i do wschodów przekonać. Kilka dni jeszcze planujemy spędzić w podróży, więc może w końcu uda się nadrobić braki snu i wstać o odpowiedniej porze.

Orzechowo wybraliśmy tym razem na sypialnię. Nie wiem jak miasteczko, ale za miastem (miejsce oznaczone jako parking leśny) było fantastycznie. Tylko My, las i jeszcze dwie niemieckie kamperowiczki (w wozie strażackim).

Cisza i spokój. Szybka toaleta i spanie bo od morza zaczęło wiać chłodem. Rano okazało się, że wiać nie przestało a temperatura spadła o co najmniej 10 stopni. Dla Nas w nieogrzewanym i nieocieplonym kamperze własnej produkcji to nie lada wyzwanie. Na szczęście to nie jest nasz pierwszy raz w okolicach 10 stopni Celsjusza, mamy na tą okoliczność ciepłe śpiwory i dodatkowe koce. Ja lubię też mieć ze sobą czapkę bo mnie zawsze zimno w głowę (XD). Czasami miewam też zimowe spodnie narciarskie, ale o tym jeszcze kiedyś napiszę. Rano na rozgrzewkę postanowiliśmy sprawdzić jak wygląda plaża w Orzechowie w czasie sztormu. Otóż nie wygląda, bo ją morze pochłonęło. Z klifu obserwowaliśmy przez chwilę jak fale roztrzaskują się o jego brzeg. Po kilku dniach upalnych to nawet miła odmiana. Spacer w chłodzie pobudził krążenie lepiej niż poranna kawa a Orzechowo zapisaliśmy na listę tych miasteczek nadmorskich, które warto odwiedzić podróżując wzdłuż polskiego wybrzeża. Poczyniliśmy też obserwację, że jakoś im bardziej na wschód, tym mniej niemieckich turystów i łatwiej znaleźć miejscówkę na dziko.

Kolejnego dnia na cel główny obraliśmy Słowiński Park Narodowy. W końcu wycieczka ma charakter edukacyjny. Młody w trakcie podróży na bieżąco odrabia prace domowe i staramy się, żeby nie miał zaległości a dodatkowo pokazujemy mu wszystko to, co uda nam się mu pokazać. W tym miejscu, może odbiegnę lekko od tematu głównego a zatrzymam się na systemie edukacji. Myślę, że jak większość ludzi, którym zależy na wykształceniu swojej pociechy, mam pewne przemyślenia odnośnie polskiego sposobu kształcenia. Upychamy w głowach Naszych dzieci teorii ile się da. Stawiamy ogromne wymagania i kompletnie nie podążamy za ich zainteresowaniami a na ich rozwój osobisty, indywidualizm w polskiej szkole nie ma miejsca. Zdefiniowaliśmy i nazwaliśmy wiele problemów tj.: ADHD, Dysleksja, Dysgrafia, Dyskalkulia, Asperger, itp. jakby samo nazwanie problemu mogło pomóc młodemu człowiekowi! Do tego wszystkiego ostatnio, jak chyba nigdy wcześniej, dochodzi poprawność polityczna i religijna. Nie ma miejsca na różność, tolerancję (stosowaną), zrozumienie indywidualnych potrzeb. Nie mam tutaj żadnych zastrzeżeń co do konkretnych nauczycieli a do całego "systemu" podyktowanego odgórnie. Doświadczanie, pokazywanie, tłumaczenie na bieżąco zaobserwowanych zjawisk, zwracanie uwagi młodego człowieka na piękno tego świat (Popatrz, tęcza! Zobacz jak dzisiaj słońce pięknie zachodzi! Zwróć uwagę na mechanizm jaki pozawala otworzyć ten most. Zobacz, to są żurawie! Popatrz na mapę, teraz jesteśmy w województwie Zachodniopomorskim. itd.) daje, naszym zdaniem, znacznie lepsze efekty, jak oglądanie tego wszystkiego w podręczniku. Lata lecą, możliwości przemieszczania są coraz większe, dostępność do zasobów kultury duża, muzea coraz bardziej multimedialne i dostosowane do dzieci, środki unijne pożytkowane na przygotowanie wielu atrakcji i dobrej infrastruktury turystycznej, jest nawet 500+ a szkoła to nadal tylko ławka, książka i w najlepszym układzie tablica multimedialna (XD). Program jeszcze bardziej ogranicza nauczycieli niż 10 lat temu, trzeba go "przerobić" bo testy już czekają a wyniki tychże będą świadczyły o poziomie edukacyjnym szkoły i wydolności nauczyciela. Do tego wszystkiego jeszcze COVID-19 i związana z nim nauka zdalna (do której absolutnie nikt nie był przygotowany!) i wynikająca z ogłoszonej epidemii izolacja społeczna. Gotowy przepis na ogłupiałego młodego człowieka, uciekającego coraz bardziej w gry i zamieniającego się w komórkowego Zombie. O dzieciach ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi nie wspomnę. My dziękujemy! Dlatego staramy się nadrobić własne braki edukacyjne i ułatwić życie naszym dzieciakom. Szczególnie małemu, który ma swoje ograniczenia i postrzega otaczający go świat nieco inaczej jak jego rówieśnicy. Jest bardzo ciekawy świata i chłonny i na tym bazujemy. Kiedy uczył się o Dolinie Baryczy po prostu go tam zabraliśmy. Kiedy omawiali na lekcji temat stolicy Polski, to wtedy właśnie był najlepszy czas, aby pokazać mu Kolumnę Zygmunta, Zamek Królewski, Syrenkę, budynek Sejmu, Pałac Kultury i Nauki, itd. (chociaż to nie była jego pierwsza wycieczka do Warszawy). Jeśli interesuje się historią II wojny światowej to podążamy, w naszych podróżach, za tym zainteresowaniem. Skoro mieszkamy w Poznaniu to niech wie, gdzie Warta ma swój początek i koniec. Taka nasza edukacyjna logika! Podobny sposób myślenia przyświecał mi od zawsze i wydaje się, że przyniósł dobry efekt za pierwszym razem. Mam tutaj na myśli moją dorosłą już córkę, która wyrosła na ludzi (młoda wybacz, że Cię obgaduję XD). Zwiedziła dotychczas 21 krajów, stopem przejechała Norwegię, samodzielnie poleciała na Bali i bynajmniej nie siedziała tam w luksusowym hotelu all inclusive, w wieku 15 lat zamieszkała w Warszawie, żeby uczyć się w wymarzonym liceum, oddalonym od domu rodzinnego o 250 km (i przyprawić rodziców o zawał!), ma milion planów i ogromną ciekawość świata i ludzi, zna kilka języków i jest na dobrej drodze żeby zostać lekarzem. To wszystko sprawia, że moja wiara w słuszność tego co robię, dla edukacji moich dzieci, jest jeszcze większa.

Wracając do tematu właściwego, przystanek - Słowiński Park Narodowy. Po dotarciu do Czołpina (trochę pobłądziliśmy, ponieważ mapa nie chciała współpracować jak widać XD) trafiamy na parking leśny. W tym miejscu zaczyna się nasza wędrówka, która była zaplanowana na godzinkę, no może dwie a zajęła nam pół dnia. W sumie gdyby trwała jeszcze dłużej, to nic wielkiego by się nie stało, bo nic Nas przecież nie goni a niektóre miejsca warte są poświęcenia tej chwili z życia. Nie wraca się przecież do nich co chwilę. Na początku wędrówki parkiem, na naszej drodze stanęło Muzeum i muszę przyznać, że była to przyjemna lekcja przyrody, geografii, historii i techniki. Muzeum jest urządzone na trzech piętrach budynku. Można się w nim dowiedzieć jak działały i działają latarnie morskie, gdzie są zlokalizowane i jak się nazywają, jak wygląda fauna i flora okolicznych lasów, wydm i morza, zobaczyć na ciekawie przygotowanych urządzeniach multimedialnych historię nawigacji, można się tam dowiedzieć również dlaczego prędkość statków mierzyło się w węzłach i wiele innych ciekawostek. Jednym zdaniem, warto tam zajrzeć.

Dalej spacerkiem udajemy się, idąc za drogowskazami, do latarni morskiej. Po drodze korciło nas, żeby odskoczyć na bok od wyznaczonej ścieżki. Oj kusił diabeł! Tylu grzybów nie widziałam w życiu na oczy, ale jako prawi obywatele (odpowiedzialni za to, co pokażemy młodemu) stosowaliśmy się do znaków i na terenie chronionym nie zebraliśmy tego, co aż w oczy kuło swoją dorodnością.

Dotarliśmy do latarni, po pokonaniu kilkudziesięciu schodów (nie liczyłam, ale trochę ich było). My, kozice górskie daliśmy radę w podskokach. Ostatnio kilka razy mieliśmy nawet chęć zamienić cel naszej podróży na górski (szczególnie po przygodzie z komarami), ale jak się powiedziało A to trzeba temat doprowadzić do końca. Z latarni rozpościerał się widok od Jeziora Gardno przez bezkres Morza Bałtyckiego, Jezior Łebsko do wzgórza Rowokół.

Dalej, wyznaczonym szlakiem, udaliśmy się w kierunku morza. Nie wiało już tak mocno jak w nocy, a słonko przyjemnie operowało. Idąc wzdłuż linii brzegowej nawdychaliśmy się jodu i po godzinnym spacerze dotarliśmy do wydm czołpińskich. I tak, grzęznąc stopami w piachach, przyczepiła się do mnie piosenka Bajmu „…Pustynia wciąga nas od głowy do pięt. Wypala oczy, suszy ciało i krew…”. Przyznam, że nie wyobrażam sobie tak iść z karawaną przez pustynie, ale przez wydmy w Słowińskim Parku Narodowym chętnie jeszcze się przespaceruję. Widok cudny (dużo tu u mnie cudnych widoków, ale w końcu o nie właśnie chodzi). A idąc po wydmach, za wydmą była kolejna wydma i wydawało się, że nie będzie kresu tej wędrówki, aż w końcu wydmy wypłaszczyły się i weszliśmy do lasu, aby ścieżką leśną wrócić do Naszego autka. Powiem krótko, polecam.

Nie chcemy, aby nam się morze zbytnio opatrzyło, więc kolejny nocleg postanowiliśmy spędzić nad Jeziorem Sarbsko niedaleko Łeby. Urokliwa miejscówka nad samym brzegiem jeziora sama nam wpadła w łapki.

Po długiej wędrówce przez obszar chroniony (zegarek wskazał 19000 kroków) i nagrzaniu ciał przez słonko szybko po jego zachodzie zrobiło nam się zimn. Dodatkowo wrócił przeszywający wiatr. Nie pozostało nic innego jak zagłębić się w czeluści naszej sypialni i zakopać w śpiwory z lektura w ręce. Jutro jedziemy dalej. Na cel obieramy Hel.




 
 
 

Comments


bottom of page