top of page
  • Instagram
Search

Majorki ciąg dalszy...

  • Writer: Ewelina Jędryszczak
    Ewelina Jędryszczak
  • Nov 27, 2020
  • 7 min read

Updated: Dec 27, 2020

Część 2

Im dłużej byliśmy na Majorce, tym bardziej się w niej zakochiwaliśmy. Czas jednak upływał szybciej niż byśmy sobie tego życzyli. Przed nami dzień w górach! Od początku tej podróży patrzyliśmy w ich stronę tęsknym okiem, ale przyjemności trzeba sobie umieć dawkować. Gdybym napisane, że wypoczęci ruszyliśmy ku nowej przygodzie, to bym skłamała. Nie pamiętam kiedy w trakcie naszych wojaży byliśmy wypoczęcia. Tutaj taka mała dygresja. Chciałam użyć innego słowa niż "wypoczęci" i posiłkując się słownikiem synonimów stwierdziłam, że jednak bywamy w podróży: na luzie, odświeżeni, zregenerowani, pełni życia, rześcy, wyluzowani, kwitnący, pełni zapału, odprężeni, etc. Wszystkie zamienniki tego słowa są nam bliskie, poza tym, że na bank nie jesteśmy wypoczęci XD.

Bladym świtem ruszyliśmy w kierunku gór. Wiedzieliśmy który to kierunek, bo liznęliśmy tematu odwiedzając wioskę Chopina. Za cel wybraliśmy l'Ofre, najwyższą, możliwa górę do zdobycie. Nie jest to najwyższy szczyt Sierra de Tormantos, ale już zdążyliśmy doczytać, że ten najwyższy punkt, Puig Major (na zdjęciu poniżej), jest nieosiągalny. Znajduje się tam radar a sam szczyt góry leży w zamkniętej strefie wojskowe. Swoją drogą warto wspomnieć, że to pasmo górskie jest unikatowe i zostało wpisane na Listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.

Nie mieliśmy jedynie pomysłu jak trafić na szlak w tych obcych górach. A jak człowiek nie wie jak sobie poradzić, to chwyta się mądrości ludowych, czyli koniec języka za przewodnika. Jako, że akurat brakowało nam paliwa i w sumie do Sóller dotarliśmy na oparach, więc była okazja zagadać do młodego człowieka obsługującego stację benzynową. Wielu miałoby niezły ubaw widząc, jak próbujemy się dogadać we wszystkich znanych nam i nieznanych językach świata. Kolejny raz moim faworytem okazał się język obrazkowy połączony z pokazywaniem palcem. Przemiły człowiek porzucił swoje obowiązki, wyszedł przed swoje miejsce pracy i wskazał palcem gdzie jest nasza góra. Mało tego, własnoręcznie narysował nam mapę, wskazując gdzie mamy dotrzeć, gdzie zostawić samochód i skąd wyruszyć. Mając tak profesjonalnie narysowany przez lokalsa plan, nie mogliśmy nie trafić. Trzymając się wcześniej nam poznanej drogi Ma-10, trafiliśmy nad jezioro Embassament de Cúber. Pozostawiliśmy śmiało nasz tymczasowy przemieszczać wśród innych (zaskakująco licznych) samochodów. Parking maleńki, ale wykazaliśmy się sprytem. Plecaki na plecy, profesjonalne obuwie górskie marki NB na nogi (inne nam się nie zmieściło do bagażu podręcznego) i w drogę. Nie jestem tak dobra w opisywaniu walorów przyrody jak H. Sienkiewicz, więc mam cichą nadzieję, że robotę zrobią za mnie zdjęcia. Musicie mi uwierzyć, że widoki zapierają dech w piersiach i jest to przygoda, którą polecam każdemu. Nawet jeśli nie uda się dojść na sam szczyt, bo tutaj czekała niespodzianka o której zaraz napiszę, to i tak warto poczuć ten klimat i popatrzeć sobie na Majorkę z góry.

Pierwsza atrakcja to samo dostanie się na szlak i rozszyfrowanie oznaczeń. Niczym one nie przypominają tych naszych.

Żeby podążyć za drogowskazami trzeba najpierw pokonać przeszkodę (później, już na szlaku, spotykaliśmy ją wielokrotnie). Cały górski teren to jedno wielkie pastwisko dla krów, kóz i owiec. Żyją sobie prawie na wolnych wybiegach, ograniczonych jednak czasami drucianym płotem. Czego nie pokona koza pewnie i nie pokona człowiek. Więc gdyby nie zastosowany myk, trzeba by było wrócić do lat dzieciństwa i przypomnieć sobie jak się skacze przez płoty. Furtka byłaby trudna do upilnowania, więc przerzucono przez płot drabinę i w ten oto sposób od razu wyeliminowani są Ci, którzy zapędzili się tutaj a mają lęk wysokości. Przez moment mieliśmy wrażenie, że się komuś włamujemy na podwórko, ale podpatrzyliśmy innych turystów i hops przez płot.

Dalej naszym oczom ukazał się wspomniany wyżej zbiornik wodny, otoczony majestatycznymi górami. Kolor wody jak i inne walory przyrodnicze budzą zachwyt. Stanęliśmy przed dylematem: obejść go z prawej czy z lewej strony? Obie te drogi na końcu zbiornika i tak się schodzą i prowadzą na l'Ofre, ale tego od razu nie wiedzieliśmy, a mapa naszego lokalnego kolegi skończyła się na parkingu.

Kolejna OGROMNA niespodzianka była taka, że nasz oznakowany szlak (ale podobno również wiele mu podobnych) wiedzie jedynie pod szczyt a nie na szczyt. Ale, że jak?! Wszyscy, którzy w jakiś sposób towarzyszyli nam w tej wędrówce, kończyli ją na tym etapie. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu zawracali, albo omijali szczyt i szli dalej w siną dal. No nie mieliśmy w sobie zgody na taki scenariusz. Zapas czasowy był spory, słońce wysoko, pogoda cudna, szczyt się do nas uśmiechał, siły w normie, podobnie parametry życiowe. Szybka decyzja, jak nie My to kto?!

No i podążyliśmy na oko w kierunku wierzchołka. Najpierw droga wiodła dookoła góry, ale szliśmy, szliśmy i doszliśmy do wniosku, że tym sposobem to co najwyżej obejdziemy ją dookoła a nie dojdziemy na jej szczyt. Upatrzyliśmy więc sobie ścieżkę, która lekko wznosiła się ku górze. Nawet tak jakby była wydeptaną przez turystów. Zaczęliśmy się piąć w górę, ale wyglądało to przyzwoicie. Im dalej w las, tym mniej drzew a więcej krzewów a w końcu trawy. Skały zaczęły piąć się stromo w górę a ścieżka przekształciła się w ścieżynkę na jedną stopę. Wtedy nas olśniła, to nie turyści ją wydeptali tylko kozy!!! Poczułam strach! Ja mam specyficzny lęk wysokości. Wejdę, jeśli nie obejrzę się w dół za siebie, ale już za żadne skarby nie zejdę widząc tą przestrzeń przed sobą. Czyli jest to droga dla mnie jedynie w jednym kierunku. On też spanikował, dobrze wie jakie mam ograniczenia. Od tej pory, już bez "chichów i śmichów", nastawiliśmy się na przeżycie i dotarcie na szczyt. O odwrocie już nie było mowy, nie zejdę! I tu warto napomknąć o naszym wspaniałym obuwiu. Jakkolwiek to brzmi, mieliśmy idealne buty do takiej wspinaczki. Kauczukowa podeszwa trzymała się skał a dzięki temu, że była miękka, stopa dopasowywała się w niej do terenu. Wiele razy później śmialiśmy się z tych wysokogórskich butów, ale podchodząc pod l'Ofre nie było nam do śmiechu. Ba! Przez dłuższą chwilę nawet nie mieliśmy pojęcia, gdzie się znajdujemy.

W końcu coś zamajaczyło w krzakach, droga złagodniała a my ujrzeliśmy kopczyk ułożony z kamieni. Na Majorce turyści właśnie tak znaczą dla siebie i potomnych szlaki, które formalnie nie zostały oznaczone. Byliśmy o krok od szczytu a na nim czekała na nas nagroda.

Widok jak z bajki, ogromną satysfakcja, że daliśmy radę i kolejna nagroda. Droga w dół, szlakiem oznaczonym kamyczkowymi wieżyczkami, była znacznie prostsza i do jej pokonania nie trzeba było mieć alpinistycznych umiejętności. Dzisiaj cieszę się, że przeżyłam tą przygodę, ale też dlatego, że przypomniałam sobie o tym, iż żadnej góry nie można lekceważyć. Wróciliśmy drogą wzdłuż jezior, z drugiej strony. Jeszcze tylko drabinka i nasza Pandzia na parkingu.

Zachód był bliski, postanowiliśmy zerknąć na niego z dołu, ale jeszcze nie opuszczając gór. Chcieliśmy sprawdzić czy to, co z góry wyglądało tak zachęcająco w rzeczywistości takie jest. Zjechaliśmy więc do Port dr Sóller.

Tam czekała ostatnia tego dnia niespodzianka. W pierwszej restauracji jaką odwiedziliśmy dostaliśmy wyśmienitą paelle i sangrię. Nie wiem czy one były tak doskonałe, czy my tak głodni i spragnieni, ale lepiej nie mogliśmy zakończyć tego dnia. Mam wrażenie, że to był przełom w naszej podróży. Przestaliśmy się spinać, odpuściliśmy. Wiedzieliśmy już, że i tak wykonaliśmy 120% normy. Zachód słońca w zatoce i przejazd zabytkowego tramwaju zwieńczył dzieło.

Kolejny dzień, był ostatnim pełnym dniem naszego pobytu na wyspie. Znacznie bardziej wyluzowani, postanowiliśmy spędzić ten dzień na zakupach pamiątek, odpoczynku i zwiedzaniu najbardziej znanej na Majorce jaskini - Drach Caves, zwanej inaczej Smoczą. Po dotarciu do miejscowości Porto Cristo wszystkie znaki zaprowadzą nas na ogromny parking przed jaskinią. Swoją drogą chyba nie chcę wiedzieć ile jest tutaj turystów w szczycie sezonu. Rzutem na taśmę kupiliśmy bilety i dość zdziwieni wyruszyliśmy na zwiedzanie tej atrakcji turystycznej. No bo po co wyznaczać godzinę zwiedzania, kiedy jaskinie ogląda się samodzielnie, bez przewodnika. Wyjaśniło się chwilę później.

W trakcie zwiedzania turyści zapraszani są do dużej "sali" gdzie znajdują się ławki tworzące widownię, ustawione przodem do tafli podziemnego jeziorka Martel. Światło gaśnie a na scenę wpływają łodzie z muzykami i przenosimy się na koncert muzyki klasycznej. Niesamowite przeżycie, akustyka jaskinie jest jedyna w swoim rodzaju. Po tym widowisku zabieramy się jeszcze na wycieczkę łodzią po jaskini i wychodzimy na powierzchnię zachwyceni tym w czym mieliśmy okazję wziąć udział.

Jaskinią to odcinek ok 1 km. Wrażenie robi oświetlenie i wyeksponowanie formacji skalnych, to sztuka sama w sobie. Będąc na powierzchni kręcimy się chwilę po sklepiku z pamiątkami, powolnie pijemy kawę i oglądamy to, co przed chwilą kupiliśmy. Nabyliśmy własny przewodnik po Sierra de Tormantos, to nic, że po angielsku XD. Weszliśmy również w posiadanie kilku kartek pocztowych i tak sobie sącząc napój bogów i oglądając pocztówki, odhaczamy prawie wszystkie atrakcje. I bum!

W ten sposób trafiamy na kolejny "must have" wyspy - Calo des Moro, czyli rajską plażę. Mały włos a by nam umknęła! Schowana między skałami, prowadzi do niej wąska ścieżką i można zapomnieć o jakimkolwiek oznaczeniu. Lokalsi celowo nie oznakowali tej plaży, chcąc ją zachować wyłącznie dla siebie. Mało tego, rozlokowali dookoła tabliczki z informacją, że teren jest prywatny (bo podobno jest), zapomnieli dodać, że właściciel nie ma nic przeciwko, żeby z tego terenu korzystać. Znajduje się ona kilka kilometrów za miejscowością Santanyi. Piasek, turkusowa woda, piękno przyrody i garstka ludzi, ale przypominam, że byliśmy w marcu i do sezonu jeszcze daleko. Warto pospacerować, zapuścić się na klify nad plażą, zaszyć się na jednym z nich, rzucić okiem z jego wysokości na otwarte morze. Niech żyje Internet i google maps!

Teraz mogliśmy już wracać. Zjechaliśmy Majorkę wszerz i wzdłuż, w sumie pokonując grubo ponad 800 km (wyspa ma ok. 100 km długości). Ostatnia noc, oddanie Pandy i powrót do Berlina a później do poznańskiego domu. Dodam jeszcze, że jak wypożyczenie samochodu napytało nam początkowo biedy, tak jego oddanie przebiegło bezproblemowo. Zaparkowaliśmy w wyznaczonym dla naszej wypożyczalni miejscu parkingowym na lotnisku. Wrzuciliśmy kluczyk do oznakowanej wrzutki i już. Po powrocie dostaliśmy jeszcze zwrot za paliwo. Happy end.

Majorka jest naprawdę zachwycająca i nie musi się kończyć i zaczynać na stolicy i basenie hotelowych, choćby pięciogwiazdkowym. Jest tam wiele ciekawych miejsc a tydzień to najmniejsza jednostka czasu jaką należy jej poświęcić, aby poczuć panujący tam klimat. Polecamy, a jak już zwiedzimy wszystko co mamy w planach, to jeszcze wrócimy na Majorkę. Chyba, że znowu uda się upolować jakąś lotniczą okazję, ale obecne czasy nie nastrajają optymistycznie w tym temacie. Pożyjemy, zobaczymy :)




 
 
 

Comments


bottom of page