top of page
  • Instagram
Search

Majorka przed sezonem...

  • Writer: Ewelina Jędryszczak
    Ewelina Jędryszczak
  • Nov 22, 2020
  • 7 min read

Część 1

Miło wrócić do czasów, kiedy świat stał otworem a człowiek czuł się obywatelem świata. W nadziei, że te czasy wrócą, my wracamy myślami do podróży na Majorkę. Wybór kierunku był oczywiście przypadkowy, determinowany jedynie ceną biletów lotniczych. Jest tyle ciekawych miejsc na świecie, że w sumie nie ma większego znaczenia dla nas gdzie polecimy. Teraz, w dobie pandemii, tę wolność wyboru cenimy jeszcze bardziej.

Podróż miała miejsce wiosną 2019 r. To było dla nas nowe wyzwanie na wielu poletkach. Między innymi dlatego, że bilet był w cenie do przyjęcia, pod warunkiem, że leciało się z Berlina (Tagel). Port ten nie wytrzymał wirusa i w 2020 roku przeszedł do historii. Porzucić auto na parkingu lotniskowym w Gdańsku (na okoliczność lotu do Norwegii) to był pikuś w stosunku do porzucenia auta w Berlinie. No jakoś mam z tym problem XD. Jestem przywiązana do mojej cytrynki. Obawy okazały się na wyrost a samochód na nas czekał tam, gdzie go zostawiliśmy. Z parkingu, kulturalnie zostaliśmy odwiezieni na lotnisko "ichsiejszym" busem. W sumie rozumiemy, dlaczego lotnisko to zostało zamknięte na zawsze. Przypominało bardziej barak niż współczesne, nowoczesne, funkcjonalne budowle i raczej nie było chlubą narodową. Było zdecydowanie reliktem przeszłości. Udało nam się jednak na nim odnaleźć i szczęśliwie wylecieć i na nie wrócić.

Na Majorce czekała na nas kolejna niespodzianka. Podobno nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Początkowo jednak było nieciekawie. Zamówiliśmy wcześniej samochód w wypożyczalni i na lotnisku pozostało nam dokończenie formalności związanych z jego wypożyczeniem. Pierwszy raz korzystaliśmy z wypożyczonego pojazdu. Wcześniej strach nam nie pozwalał (obczytaliśmy się jak to łatwo człowieka oszukać, naciągnąć na naprawę lub odszkodowanie za rzekome uszkodzenie, etc.). Tym razem podeszliśmy do tematu metodycznie, kraj europejski, cywilizowany, bułka z masłem! Aż do momentu płatności. Pozostał ostatni krok, wpisać pin i kluczyki do Smarta są nasze. Otóż transakcja odrzucona. Próba druga, po niej trzecia i nic się nie zmienia. Telefon do PKO, jest już godzina 22 a my nadal na lotnisku. Rezygnacja z auta oznacza utratę zaliczki a co ważniejsze totalną zmianę naszych podróżniczych planów. Mieliśmy zjeździć wyspę w szerz i wzdłuż. Pani w banku zapewnia, że wszystko ok. Tylko my nadal mamy ten sam komunikat, transakcja odrzucona! Działanie w stresie nikomu nie służy, atmosfera siada, wcześniejsza euforia podróżnicza mija, zmęczenie daje o sobie znać a lotnisko pomału zaczyna się zamykać, bo po nocach nikt tu nie lata. W końcu decydujemy się wynająć samochód w innej wypożyczalni, zapominając o zaliczce i wcześniejszych planach. Płacimy spore pieniądze za ubezpieczenie auta od wszelkich plag egipskich (tego właśnie chcieliśmy uniknąć, załatwiając wcześniej wypożyczenie on-line a karta kredytowa miała być wystarczającym zabezpieczeni). Po przejściach zostajemy chwilowymi posiadaczami majestatycznego Fiata Pandy. Oklaski dla nas! Jedziemy do hotelu.

Tutaj pojawiają się kolejne schody. Nasze lokum - Apartamentos Globales Verdemar, znajduje się w centrum Santa Ponça, przy wąskiej drodze jednokierunkowej, bez miejsc parkingowych. Choć nasz pojazd do monster trucków nie należy, to i tak nie znajdujemy dla niego miejsca. Krążymy wokół hotelu, co w praktyce oznacza objechanie miasta niemalże dookoła. Poddajemy się po trzech próbach, dzwonimy do hotelu i dostajemy wskazówki (mało czytelne) do parkingu miejskiego, oddalonego o kilkaset metrów. Parkujemy, chociaż z duszą na ramieniu i obawą czy rano nasza nowiutka Panda będzie stała tam, gdzie ją zostawiliśmy. Czy w razie czego ta plaga egipska znajduje się w ramach ubezpieczenia? W sumie nie mamy wyjścia, jeśli nie chcemy spać w samochodzie. Dzisiaj to wszystko wydaje mi się anegdotyczne, ale wtedy nie było nam do śmiechu. Dzień dobiegł końca a my dotarliśmy do celu i to chyba najważniejsza. Nastroje minorowe, ale gdyby nie te wszystkie perypetie nie byłoby o czym opowiadać, więc nie ma tego złego...

Hotel przyjemny z wygodnym łóżkiem, maleńkim aneksem kuchennym na własność, czystą łazienką, dużym tarasem i widokiem na hotelowy basen, dalej na zatokę. Rano Majorka jawiła się nam zdecydowanie przyjaźniej niż wieczorem. Plany mieliśmy wielkie więc niezwłocznie przystąpiliśmy do ich realizacji. Najpierw bliskie okolice, nasze miasteczko. Urokliwe, chwilowo mało zaludnione, ale lokalsi wyraźnie szykowali się do sezonu (odgłosy remontu słychać było z każdej strony). Miasteczko z tych, które można zejść w szerz i wzdłuż w ciągu jednego dnia. Ma jedną z najdłuższych plaż na Majorce.

Spacer do portu Adriano przypomniał nam od czego mamy nogi. Na głównym rondzie miasteczka (tak je nazwaliśmy, bo gdziekolwiek byśmy się ruszyli z tego miasta i skądkolwiek byśmy nie wracali, zawsze wjeżdżaliśmy na to rondo) mieści się stary, urokliwy wiatrak i zadbana zieleń dookoła niego. Jest też mała promenada ze sklepikami i restauracjami, gdzie można się posilić i napić dobrej kawy. Santa Ponça jest przede wszystkim dobrym miejscem jako baza wypadowa w inne części wyspy. Dla nas po prostu idealna miejscówka.

Pierwszy wypad poza naszą bazę odbyliśmy w kierunku stolicy. Palma de Mallorca ma do zaoferowania wiele ciekawych miejsc i zabytków a przed sezonem można je sobie wszystkie dokładnie obejrzeć, bez współobecności tłumów turystów. Pierwsza naszym oczom ukazała się gotycka Katedra La Seu. Początkowo podziwiamy ją z poziomu tafli ogromnego "oczka wodnego" ze słoną wodą i imponującą fontanną na jego środku.

Świątynia robi wrażenie, ale nic dziwnego skoro była budowana 400 lat. Jest niewątpliwą wizytówką miasta. Jednym z jej budowniczych był Antonio Gaudi. Wewnątrz można podziwiać ponad 60 Kolorowych witraży i 5 witrażowych rozet a za ich sprawą cudowną grę światła. Największa z rozet zwana jest potocznie "okiem gotyku" a do jej wykonania wykorzystano ponad 1000 kawałków kolorowego szkła. W okolicy świątyni znajduje się park del la Mar wraz z promenadą i wcześniej wspomnianym oczkiem.

Z drugiej strony katedry znajduje się Pałac Królewski La Almudaina. Cudownie zatopiony w zieleni była letnią rezydencją królewską. Obecnie jest to siedziba parlamentu wyspy, ale w czasie oficjalnych wizyt, rodzina królewska nadal w nim zamieszkuje. Centrum miasta stanowi Plac Mayor. Otoczony prostymi budynkami, w mniej lub bardziej intensywnym kolorze piaskowym, nie przypominającymi w niczym naszych rynkowych kamienic, stanowi serce miasta. Na jednym z licznych placy - Placa de Cort, znaleźliśmy również antyczne drzewo oliwne liczące sobie ok. 800 lat.

Spacer uliczkami Palmy de Mallorka to przyjemność sama w sobie. Zieleń, zabytki, zapachy, nie ma zmysłu który nie zostałby rozbudzony. Około 3 km od miasta, znajduje się jeszcze jedna rozpoznawalna atrakcja - Zamek Castell de Belliver. Góruje na wzgórzu i rozpościera się z niego cudowny widok na zatokę i centrum stolicy Majorki. Oczywiście to nie wszystkie atrakcje stolicy a jedynie zajawka, mająca na celu zachęcić do samodzielnego odkrywania miasta.

Na zakończenie dnia wybraliśmy się jeszcze do Port d'Andratx u podnóży gór Serra de Traumuntana. Jest to miasteczko portowe o typowe śródziemnomorskiej urodzie. Nas przyciągnął do niego zachód słońca, jego urok po zmroku oraz bezskuteczne poszukiwanie paelli.

Zawsze po tak intensywnym dniu mamy ogromną satysfakcję, że daliśmy radę. To nasze ciągłe łazikostwo daje nam dużą odporność na ilość kilometrów w nogach. Mając 5 dni do dyspozycji, czas nabiera innego znaczenia, ludzie o podobnie do naszych niecierpliwych duszach zrozumieją o co mi chodzi. Śpisz i masz wyrzuty sumienia, że tracisz czas, gdy wokół tyle do zobaczenia.

Kolejny dzień przyniósł nieśmiałą jeszcze wyprawę w tereny górskie. Cel -> Valldemossa. Postanowiliśmy trzymać się lokalnych dróg (Ma-10) i jechać jak najbliżej linii brzegowej, licząc na cudne widoki. No i to był strzał w dziesiątkę a zarazem w kolano! Wąskie drogi, oddzielone od przepaści niewielkim kamiennym murkiem, mnóstwo rowerzystów "zawodowców", którzy skutecznie utrudniają jazdę samochodem, zakręty, zakręty i jeszcze raz zakręty więc dla ludzi o słabszych żołądkach nie polecam. Na szczęście plusów było znacznie więcej. Widoki zapierające dech w piersiach. Punkty widokowe pozwoliły nacieszyć oko zarówno pasażera jak i kierowcy. Wysokie klify o które roztrzaskuje się morze zrobiły na nas duże wrażenie. Małomiasteczkowy a zarazem mało komercyjny klimat.

Koło południa udaje nam się dotrzeć do Valldemossa, małego miasteczka otoczonego górami. W swojej historii ma ono kawałek polski. To tutaj spędził zimę 1838-1839 r. Fryderyk Chopin. Nie sam a ze swoją kochanką, George Sand (pisarką francuską) oraz jej dwójką dzieci. Wyjechał, zgodnie z zaleceniem lekarza, który polecił mu zmianę paryskiego klimatu. Miało mu to pomóc zwalczyć przewlekłe przeziębienie, które później okazało się być czymś znacznie gorszym. Zatrzymali się początkowo w stolicy, następnie zamieszkali w wynajmowanym lokalu w Valldemossie, aż w końcu, w dość niesprzyjających okolicznościach, trafili do klasztoru kartuzów w Valldemossie.

Poza miłością kompozytor miał tam nie lada problemy ze zdrowiem, zima na wyspie mu nie służyła. Chorował a w dodatku zaginęło w drodze z Paryża jego pianino (dotarło na miejsce na 3 tygodnie przed jego wyjazdem). Pomimo tego na Majorce ukończył cykl 24 preludiów. Obecnie w miasteczku organizowany jest co roku (w sierpniu) Międzynarodowy Festiwal Chopinowski, ale nie zawsze mieszkańcy tak kochali kompozytora. Nie podobało im się życie Fryderyka z George, ich nieobecność na niedzielnych mszach świętych oraz stosunek do życia. Kochanka kompozytora była dość wyzwoloną kobietą, jak na tamte czasy, paliła cygara, nosiła spodnie i przeklinała. Niewiele pozostało w mieście oryginalnych pamiątek po bytności kompozytora. Mieszkańcy, obawiając się gruźlicy (bo jednak to nie było przeziębienie), spalili większość rzeczy pozostawionych przez Chopina. Obecnie w celi nr 2 i 4 działa niewielkie muzeum i można tam zobaczyć to, co udało się ocalić.

Podczas naszej obecności irytującym była wizyta japońskich turystów, którzy wypełnili sobą szczelnie całe pomieszczenia, robiąc przy tym sporo hałasu. Rozumiem ich uwielbienie dla kompozytora, ale przed selfikiem z pianinem Chopina nie były ich w stanie powstrzymać ani taśmy wyznaczające bezpieczną odległość od eksponatu, ani napisy informacyjne, ani nawet pracownicy muzeum. Trzeba przyznać, że z tarasu celi nr 4 rozpościera się cudowny widok a sam taras jest ogrodem. Valldemossa to jednak nie tylko F. Chopin. To miasteczko o cudownym klimacie, są tu wiejskie domostwa oraz tarasowe poletka, jest też klasztorny kompleks z pięknymi ogrodami oraz kościół św. Bartłomieja, patrona miasteczka. Z Valldemossy pochodzi również św. Katarzyna. Wszystko otaczają gaje oliwne, drzewa migdałowe, pomarańczowe i cytrusowe. Podczas spaceru po Valldemossie można zaobserwować, że domy przyozdobione są kolorowymi płytkami, barwne kafelki przedstawiają sceny z życia ww. świętej.

Tego samego dnia odwiedziliśmy jeszcze dwie latarnie a zarazem punkty widokowe, do których zawiodła nas tak samo ekscytująca, wąska droga, wzdłuż wybrzeża (Cap de Formentor oraz Far de Capdepera).

Na tym etapie podróży już wiedzieliśmy, że ta Panda to było dobrodziejstwo na te drogi. Mała, jednak zwinna (poj. 1,2 l.), idealna. W terenach górskich trzeba dodatkowo uważać na kozy, które zdecydowanie są tam u siebie i chodzą gdzie im się podoba (po drodze również). Zachód słońca na jednym z ww. punktów zachwyca i zostaje na zawsze.


Ciąg dalszy popełnię niebawem a w nim: nasza górska, majorkańska wyprawa na Puig de L'Ofre. (1091 m n.p.m.), wizyta w Sóller, Smocza Jaskinia (Drach Caves), Calo del Moro czyli rajska plaża na Majorce...

Polecam się Waszej uwadze :-)


 
 
 

Comentarios


bottom of page