top of page
  • Instagram

Gruzja on my mind...

  • Writer: Ewelina Jędryszczak
    Ewelina Jędryszczak
  • Sep 12, 2020
  • 17 min read

Updated: Sep 13, 2020

Część II


Pomimo wielu przygód dziwnej treści (głównie dzięki różnorakim środkom transportu) najważniejsza co mam do przekazania o Gruzji to to, że jest pod każdym względem dla Nas zachwycająca. Pisząc o Odessie wspominałam, że odnoszę się do subiektywnych odczuć, Ja to nie Sąd nie muszę być obiektywna. To co Nam się podoba nie musi podobać się wszystkim i odwrotnie.

Kolejny dzień mieliśmy zaplanowany przez naszego samozwańczego touroperatora. Zaznaczył, że nie ma wiele czasu i wieczorem musi zająć się dopinaniem organizacji wesela na ostatni guzik, ale zrobi co może, żebyśmy się nie nudzili. Ponieważ już Nas wyczaił na mediach społecznościowych i pooglądał relację z dnia wcześniejszego zachodził w głowę jak daliśmy sobie radę bez niego. Myślę, że nie bez znaczenia dla niego był też fakt, uciekających przez palce pieniążków za niezrealizowaną usługę. Oczywiście, żeby Xvichi nie było przykro (bo jesteśmy empatyczni) trochę go pokłamaliśmy i ani słowa nie wspomnieliśmy (w żadnym znanym języku), że część naszej podróży odbyliśmy z innym kierowcą. Co tu kryć, czuliśmy się jak zdrajcy!

Ten dzień, jak sie póżniej okazało, obfitował w ogrom wrażeń. Nasz driver powiedział, że będziemy zadowoleni, no i byliśmy! Na dobry początek zabrał nas w góry, może nie te, które dla siebie wybraliśmy jako docelowe, ale jednak góry i serca nam się radowały. Prawie wszystkim, bo jeden osobnik szczególnie za górami nie przepadał, ale dla niego Xvicha przygotował czaczę i inne atrakcje turystyczne. Na pierwszy ogień poszło jezioro Shaori i okalające je widoki.

Objechaliśmy je dookoła zatrzymując się w różnych miejscach, żeby nacieszyć oczy, zrobić zdjęcia, posłuchać historii (rozumianej przez nas jedynie w ułamku) i nakarmić bezpańskie pieski, które czekały wszędzie na turystów z kanapkami. Nasz przewodnik twierdził, że w sezonie nad jeziorem wypoczywają tłumy ludzi. Na szczęście my byliśmy już po sezonie i poza nami nie było żywego ducha. Wodospad też się znalazł i to jaki! Tym razem jednak taki bardzie industrialny. Myślę, że zdjęcie zrobi tu swoją robotę i więcej na jego temat nie musze pisać.

Kolejny cel podróży to katedra w Nikorcmindzie – świątynia prawosławna. W sumie to chyba pierwsza budowla o charakterze sakralnym, którą zwiedziliśmy w tej podróży (pierwsza, ale nie ostatnia). Mała, ale urokliwa, tak określiłabym ją w jednym zdaniu. Jak na katedrę to wyjątkowo niewielka budowla i właśnie to chyba najbardziej urzeka, bez zbędnego zadęcia, przepychu, po prostu świątynia z bagatela 1014 roku. Uległa zniszczeniu podczas trzęsienia ziemi w 1991 r, ale szczęśliwie została odbudowana i miejscami zachowała swój pierwotny charakter.

Uświęceni i zaszczepieni Xvichowym trunkiem ruszyliśmy w dalszą podróż. Nasz przewodnik, pomimo tego, że się spieszył (wesele) odczuwalnie spowalniał wycieczkę, Nawet jechał tak jakoś spokojniej (XD). Nie zdradził dotychczas punktu kulminacyjnego podróży, ale kierunek jaki obrał bardzo nam się podobał. Kiedy wjechaliśmy do miejscowości w której przywitał nas pomnik ogromnej butelki wina, wiedzieliśmy, że jest dobrze. Gruzja jest najstarszym regionem winiarskim na świecie (podobno). Oni tam naprawdę wiedzą co robią. Trafiliśmy chyba najlepiej jak to było możliwe, do Raczy, regionu gdzie produkuje się niewątpliwie najlepsze z najlepszych trunków.

Khvanchkara to mikroregion, gdzie winnice rozsiane są po okolicznych zboczach górskich i jak twierdził nasz gruziński przyjaciel, rosną tutaj winne szczepy, których nie da się hodować nigdzie indziej. Podobno sam próbował w swoim przydomowym ogródku, ale mu nie wyszło. Winnice na stromych zboczach muszą tutaj być uprawiane wyłącznie ręcznie. Górska gleba i gruzińskie słońce robi dobrą robotę. Wkrótce okazało się, że jesteśmy umówieni z zaprzyjaźnioną rodziną, która od pokoleń produkuje wina i zna się na tym jak nikt inny. Opóźnienie wynikało z chwilowej nieobecności gospodarzy. No i jak nie chwalić naszego Dżygita?!

Winnica na pierwszy rzut oka nie zdradzała się ze swoją wyśmienitością. Ot, zwykła dacza w stylu gruzińskim a styl ten znacząco odbiega od polskich standardów. Gruzini ogólnie nie dbają o swoje obejścia. Ich domy sprawiają wrażenie zaniedbanych a podwórka to małe składowiska wszystkiego (same „przydasie”). Nie potrzebują do szczęścia kostek brukowych w różnym kolorze, roślinności zaprojektowanej przez specjalistów, trawników wembleyowskich, krasnali, lamp solarnych, etc. Są wierni zasadzie, przewróciło się, niech leży. Wracając do Naszych winnych gospodarzy, ich podwórko było z tych bardziej zadbanych, ale nie oszałamiających. Przy wejściu rosła winorośl, ale chyba bardziej dla odwiedzających gości niż na potrzeby produkcji wina. Gospodyni, choć zaskoczona naszym rychłym przybyciem i lekko w niedoczasie przywitała Nas i zaprowadziła do szopki przylegającej do domu. I to ma być ta niby winnica??? Czekał na nas stół pokryty foliową ceratą a na nim swojski ser i lokalne chaczapuri. Warto tutaj wspomnieć, że chaczapuri to w Gruzji bardzo tradycyjne danie, podawane wszędzie. Jest to coś miedzy chlebkiem a pizzą. Każdy region ma swoje chaczapuri i każdy będzie chwalił swoje, jako to najlepsze. My nie mamy faworyta, wszystkie są pyszne. Więc, to które podała nam gospodyni było wybitne a to co nastąpiło po nim było jedyne w swoim rodzaju. Od razu szopka nabrała innego wymiaru. Jednak to prawda, że jak Polak głodny to zły (XD). Lekko zdziwiliśmy się tylko, bo nigdzie nie było widać tego sławetnego wina, chociaż zapach jakby wisiał w powietrzu. Gospodyni przyniosła drewnianą łopatkę i tykwę na kiju (a’la nalewko-dzban) i przystąpiliśmy do wykopalisk. Wraz z Naszym kierowcą, który wydawał się lekko ubawiony Naszą konsternacją, kazali nam delikatnie odkopać (we wskazanym miejscu) glinę w klepisku jakie pokrywało podłogę w szopce.

Jak się okazało, glina pogrywała szczelnie drewniane dekielki glinianych zbiorników z winem umieszczonych pod podłogą. Kany umieścili tam jeszcze pradziadkowie gospodarzy. Przysypali je ziemią a następnie ukryli je przed wzrokiem ciekawskich pod wybudowaną szopką. Kolejne pokolenia dobudowały kolejne pomieszczenia i tak powstała dzisiejsza dacza. Nie mogliśmy wyjść z podziwu nad pomysłowością takiego rozwiązania. Z każdą minutą odkrywaliśmy kolejny i kolejny i kolejny, nieco ciemniejszy odcień klepiska, który wskazywał nam miejsca ulokowania kolejnych kan. W sumie jest ich tam kilkanaście. Każda z nich kryje w sobie ok. 1000 l. ambrozji. W rogu pomieszczenia znajduje się ogromna wymurowana wanna z rynienką, to tam wyciska się sok z winogron. Gospodyni pokazała nam również co się robi z resztkami winogron, nic przecież nie może się zmarnować. Otóż z wytłoków wytwarza się czaczę. Eureka! I naszym oczom ukazały się balony pełne tego trunku. Tym razem powyżej poziomu gruntu, stały sobie spokojnie to tu, to tam, gdzie tylko był kawałek wolnej przestrzeni.

Wracając do tematu wina, po odkopaniu drewnianych pokryw strzegących dostępu do kan, nasza gospodyni przejęła pałeczkę. Za pomocą tykwy na kiju zaczerpnęła pierwszą partię czerwonego wina do karafki. Zapach rozniósł się po pomieszczeniu, które już wcale nie było takie obskurne jak na początku. Myślę, że mieliśmy dziwne miny podczas tego całego wtajemniczenia. Gdybym powiedziała, że z wrażenia zbieraliśmy szczęki z podłogi to nic bym nie skłamała. Cudowny ciemno-bordowy kolor, zapach który do dzisiaj robi na mnie wrażenie i smak, którego nie da się zapomnieć a wszystkie wina, które piłam później są już tylko dobre, to nadal słaba charakterystyka tego, czego doświadczyliśmy w tym niepozornym miejscu. Zdecydowaliśmy natychmiast, że to jest miejsce, które będziemy odwiedzać i to nie może być jednorazowa przyjemność. Myślę, że gdyby nie nasza przygoda na lotnisku i to, że daliśmy się uwieść Xvichi, to nigdy byśmy tutaj nie trafili. Na miejscu zaopatrzyliśmy się w małe kanki 5 l. przeznaczone do spożycia bieżącego (plastikowe baniaki po wodzie mineralnej, które sami napełniliśmy) oraz szklane butelki takie, które nadawały się aby je zabrać ze sobą do Polski i podzielić się tym cudem z bliskimi. Oczywiście nabyliśmy również czaczę. W tym momencie, zamroczeni winem, nie zastanawialiśmy się kompletnie nad pojemnością naszych walizek. Mam nadzieję, że zrozumiecie z jakim ociąganiem opuściliśmy to miejsce. Pożegnaliśmy się z gospodynią zapewniając ją, że wrócimy. Myślę, że słowa były zbędne. Równie dobrze mogła sobie to wyczytać z naszych uśmiechniętych i rozanielonych twarzy.

Xvicha podobnie jak i my nie lubi chyba jeździć tą samą drogą bo wszystkie Nasze trasy z nim miały kształt pętelki. W drodze powrotnej pokazał Nam jeszcze mały, ale jakże urokliwy wodospad, gdzie strumień lał się po wielkich omszonych głazach i wyglądał trochę jak z Opowieści z Narnii. Chciał nam go pokazać osobiście, ale okazało się, że kondycja u niego nie ta a spacer kilkudziesięciominutowy to nie jest jego szczyt marzeń. Dał nam więc precyzyjne, acz nie całkiem zrozumiałe wytyczne, jak do niego dotrzeć a sam został pilnować pojazdu. Już się nie zastanawialiśmy czy, aby na pewno będzie na Nas czekał. To był Nasz kumpel! Po powrocie oszacował, że jesteśmy szybcy i stwierdził, że ma jeszcze chwilę czasu i może Nam pokazać jeszcze jedno ciekawe miejsce, gdzie rozpościera się piękny widok. Tym sposobem zawiózł Nas na wzgórze z platformą widokowa skąd, aż po horyzont, rozciągały się wzgórza i góry te, do których pierwotnie się wybieraliśmy. Nacieszyliśmy oczy i w drogę.

W drodze powrotnej do Kutaisi dał Nam jeszcze chwilkę, abyśmy zobaczyli sobie z bliska budynek parlamentu. Jest on położony dość daleko od centrum, na obrzeżach miasta i na nogach, pomimo naszego zamiłowania do chodzenia, mielibyśmy dość daleko, aby dojść. Z tym parlamentem to w ogóle jest ciekawa historia, bo Gruzini postawili sobie taki mega nowoczesny budynek i w 2012 r. przenieśli tam swój parlament ze stolicy. Jak przeczytaliśmy w przewodniku wygląd zewnętrzny głównego budynku ma wyrażać moc i potęgę, wielka szklano stalowa kopuła pełni rolę dachu na szczycie którego znajduje się betonowy element następnie przechodzący w olbrzymi tunel stający się wejściem. Trzeba przyznać, że mieli fantazje, szkoda tylko, że budynek straszy pustkami, ogród i alejki dookoła budynku wyraźnie zarastają chwastami a parlament w 2019 r. wrócił do Tibilisi. Przespacerowaliśmy się chwilę, zrobiliśmy kilka fotek i wróciliśmy do samochodu. Xvicha nie krył swojego oburzenia na marnotrawienie pieniędzy publicznych i potencjału tego miejsca, na które chyba obecnie władze państwa nie mają pomysłu. No cóż, trochę to podobne do naszej polityki, najważniejsze, że temu komu ma się zgadzać kasa ta się zgadza!

Następnie nasz kierowca wysadził Nas w centrum (teraz widać już było, że się spieszył) i wskazał miejsce gdzie zjemy, jego zdaniem, najlepsze gruzińskie pierogi – chinkali. Lokal przypominał obskurny pub dla lokalnych meneli, menu było ubogie a czystość dookoła mocno wątpliwa. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy nie dać nogi stamtąd. Całe szczęście zostaliśmy. I to było najlepsze chinkali ever! Nie zawsze złoto co się świeci. Trzeba słuchać lokalsów, wniosek na zaś.

Następny dzień należał do Nas. Gruziński przyjaciel bawił się na weselu a My znowu realizowaliśmy swój własny plan. Postanowiliśmy zwiedzić Kutaisi tak bardziej dokładnie i przyjrzeć się tutejszym świątyniom, w końcu dysponowaliśmy całym dniem dla siebie. Dotychczas traktowaliśmy to miasto jak sypialnię, Xvicha nie pozostawiał Nam wiele wolnego czasu. Wybraliśmy się na poranną kawę do wcześniej upatrzonego lokalu nad rzeką Rioni. Cudowne miejsce. Niestety na kawę musieliśmy trochę poczekać, ponieważ Gruzini to nie Włosi, kawę pijają znacznie później i raczej nie w lokalach. Nic nie szkodzi, to miał być leniwy dzień, nic Nas nie goniło a plan był dość krótki. Koło południa ruszyliśmy w dalszą drogę. Kutaisi jest dużym miastem, ale ta część bardziej turystyczna ogranicza się do niewielkiego obszaru, który można podczas kilkudniowego pobytu zejść wielokrotnie w szerz i wzdłuż. Warto zapuszczać się w boczne uliczki, nawet jak nie wyglądają bardzo wyjściowo. W ten sposób znaleźliśmy maleńką piekarnię, gdzie wypiekano tradycyjny gruziński chleb w specjalnym piecu. Firemka maleńka, jedna pani piekarz, ale zapach rozchodził się po całej ulicy.

W centrum miasta stoi drogowskaz, który informuje Nas o tym, że Poznań to miasto partnerskie dla Kutaisi. Łał! W każdym chyba przewodniku można przeczytać o fontannie na centralnym placu miasta (pokazałam ją w I części). Warto ją zobaczyć zarówno w dzień jak i w nocy, ale od razu uprzedzam, nie zawsze po zmroku świeci w pełnej krasie. Nie wiem od czego to zależy czasami po prostu jest ciemno i już. Obok fontanny znajduje się budynek Teatru oraz park miejski a plac na którym stoi owo cudo architektury to plac Dawida Agmaszenebelego, miejsce spotkań lokalnej młodzieży (może dlatego, że tutaj znajduje się również McDonald). My w tej okolicy szukaliśmy środka transportu, który zawiezie Nas do Katedry Bagrata oraz Monastyru Gelati. Tak właśnie, znowu taxi (XD). Prawda jest taka, że taksówki w Gruzji są bardzo tanie (relatywnie do cen w Polsce) a jeśli cenę tą rozłoży się jeszcze na cztery osoby to wychodzi mniej niż za bilet na autobus. Odrobina luksusu jeszcze nikogo przecież nie zabiła. Chwila negocjacji i dobiliśmy targu, bez zbędnych sentymentów, bez zaprzyjaźniania, zwykła usługa transportowa. A jako, że znowu pojawiła się bariera językowa to dostaliśmy jedną świątynię (o której nie mieliśmy pojęcia) gratis. Najmniejszą ze zwiedzanych tego dnia, ale cudownie prawdziwą.

Klasztor Mocameta trafił nam się jak ślepej kurze ziarko. Jest malowniczo położony na klifie cyplu na zakolu rzeki Ckalcitela (znaczy tyle co Czerwona Woda), będącej dopływem Rioni. Klasztor został nazwany mianem Miejsca Męczenników na cześć braci Dawida i Konstantyna, którzy zginęli śmiercią męczeńską a ich ciała wrzucono do rzeki, której woda zabarwiła się na czerwono. Jak głosi legenda, ich ciała wyłowiły lwy i przeniosły je na wzgórze, na którym znajduje się Monastyr Gelati (ten do którego się wybieraliśmy z Naszym kierowcą w pierwszej kolejności). Wskazówka praktyczna: jeśli chcemy zwiedzać tutejsze świątynie to musimy pamiętać o stosownym stroju. Możemy co prawda pożyczyć chustę w każdej ze świątyń, ale nie każdy lubi chodzić w nieswoich ubraniach, ponadto mamy dzisiaj epidemię korony. U opiekunki świątyni możemy kupić cieniutkie świeczuszki ofiarne, dewocjonalia, ale również lokalny miód i inne produkty spożywcze a wszystko to w środku świątyni.

Monastyr Gelati, do którego w końcu dotarliśmy, przywitał nas wielkim placem budowy. Zastanawialiśmy się czy w ogóle będzie nam dane przyjrzeć mu się z bliska, ponieważ dookoła trwały prace budowlane. Począwszy od parkingu, który wyglądał jak Rondo Kaponiera w Poznaniu w trakcie remontu, aż po wnętrze świątyni. Temu „remontowi” warto poświęcić chwilę, ponieważ za jego sprawą monastyr został usunięty z listy światowego dziedzictwa UNESCO. Wpisano go na listę wraz z Katedrą Bagrata w 1994 r. a następnie obie świątynie poszły dalej i trafiły na listę dziedzictwa w zagrożeniu. Pierwsza listę opuściła katedra a w jej ślady poszedł monastyr a to wszystko za sprawą nieumiejętnie przeprowadzonego „remontu”.

Świątynia Gelati została ufundowana w 1106 roku przez gruzińskiego króla Dawida IV Budowniczego, który jak głosi legenda osobiście brał udział w budowie i tutaj został również pochowany. Znajduje się ona w malowniczym miejscu, pośród gór z cudownym widokiem na odległą górę Hvamil, gdzie podobno ukryto Złote Runo. W Gruzji mieliśmy szczęście do ludzi, które i w tej świątyni nas nie opuściło. Na naszej drodze stanął gość z identyfikatorem na szyi sugerującym, że jest lokalnym przewodnikiem. Zagadał do nas łamaną polszczyzną i już nas miał (XD). A tak serio, trzeba wspierać tubylców bo naprawdę dodają uroku miejscu a przebywanie z nimi jest atrakcją samą w sobie. Od tej chwili Nasz przewodni, choć rosyjskojęzyczny i rozumiany przez Nas w 30%, starał się w szybkim tempie (inni klienci rysowali się na horyzoncie) przybliżyć historię tego miejsca. Dobrze, że zdecydowaliśmy się na współprace z nim bo nie ma tutaj zbyt wielu tabliczek informujących o tym na co się patrzy i po czym się stąpa. Myślę, że niewiele wynieślibyśmy z tego zwiedzania na własną rękę. Tutaj niemal wszędzie chodzi się po wiekowej historii ponieważ Gelati jest gruzińskim odpowiednikiem Katedry na Wawelu.

Pod posadzkami ukryte są grobowce 20 monarchów gruzińskich i 9 świętych oraz niezliczonej ilości mnichów. Człowiek nawet nie ma pojęcia po czyim grobie stąpa, bo nijak nie jest to oznaczone. Co chwilę skakaliśmy jak żaby, kiedy Nasz przewodnik mówił, że tu spoczywa taki a taki i wskazywał na fragment posadzki. Jedyny wyraźny grobowiec, odgrodzony i wyznaczony taśmami, to grobowiec Dawida.

W skład kompleksu wchodzi Kościół Maryi Dziewicy z XI wieku (największy i ulokowany centralnie) oraz kościoły św. Jerzego i św. Mikołaja z XIII wieku. Znajduje się tutaj również akademia, założona w 1106 roku. Z powodu rozległej działalności Akademii Gelati, współcześni jej ludzie nazywali ją „nowa Grecja” lub „drugie Athos”. W monastyrze możemy podziwiać freski i manuskrypty z których najstarsze datuje się na XII w.

A teraz o remontach, bo to temat drażliwy dla nas. Jeden z Naszych zna się na budowlance jak nikt więc był Naszym „przewodnikiem” po placu budowy. To co tam zobaczyliśmy woła o pomstę do nieba. Mieliśmy wrażenie, że tam się nikt, niczym nie przejmował. Ani bezpieczeństwem pracujących tam ludzi, ani tych którzy zwiedzali a już na pewno nie tym co najważniejsze czyli cennymi zabytkami. Dookoła świątyni, wszędzie trwają prace budowlane. Najfajniejszym elementem tego bałaganu jest to, że wszędzie oczom turystów ukazały się kany, w których zapewne mnisi (gospodarze tego miejsca) trzymali kiedyś żelazne zapasy wina. Były ich setki, tyle odkopali, a ile jeszcze zostało w ziemi można sobie tylko wyobrazić. Mnisi najwyraźniej wiedzieli co dobre w przeciwieństwie do robotników! Fragmenty ceramiki walały się wszędzie i gdyby nie gabaryt naszego bagaży spokojnie kawałek takiej kany moglibyśmy sobie spakować. W środku świątyni poniewierały się fragmenty obrazów malowanych na drewnianych deskach, przykryte centymetrami kurzu poremontowego, wszędzie porozrzucane narzędzia specjalistów i nikt nie panował nad tym chaosem. A współcześni mnisi prawosławni (opiekunowie tego miejsca), w trakcie naszego pobytu, nie przejmując się niczym, wraz z dzbanami pełnymi wina udali się na posiłek ze śpiewem na ustach. My, w ślad za nimi, udaliśmy się pod drzwi ich jadalni posłuchać tego nietypowego koncertu. Dziwne uczucie patrzeć jak prawie tysiącletnia historia jest dewastowana poprzez remont.

Ostatnia zaplanowana na ten dzień świątynia, Katedra Bagrata, góruje nad miastem Kutaisi. Występuje także pod oficjalną nazwą Katedra Zaśnięcia Bogurodzicy. Znajduje się na szczycie wzgórza Ukimerioni. Została zbudowana na początku XI wieku, za panowania króla Bagrata III i zapewne jemu zawdzięcza swoją nazwę. W 2008 rozpoczęto rekonstrukcję katedry (która była ruiną) wbrew opinii UNESCO, która obawiała się o naruszać historycznej autentyczności obiektu. W 2012 rekonstrukcja katedry została ukończona. W rezultacie przeprowadzonych prac w 2017 katedra została usunięta z listy.

Obecnie katedra jest dość popularnym miejscem turystycznym, opisywana w przewodnikach i Internecie jako największa atrakcja miasta. Trzeba przyznać, że jej jasne ściany, które pięknie odbijają światło oraz turkusowe pokrycie dachu rzucają się w oczy. Pięknie zadbana zieleń dookoła podkreślają urok tego miejsca. Nawet pozostałe bez remontu ruiny murów okalające świątynie są atrakcyjne. Ze wzgórza, na którym mieści się katedra, rozciąga się panorama na Kutaisi i mały Kaukaz. We wnętrzu świątyni połączenie średniowiecza ze współczesnością może wyzwalać sprzeciw i zaskoczenie. Do starych murów doklejono bardzo nowoczesną klatkę schodową z windą zbudowaną ze stali i szkła.

Spod świątyni do centrum miasta wróciliśmy spacerkiem, odesłaliśmy wcześniej naszego kierowcę bo stwierdziliśmy, że trochę ruchu dobrze Nam zrobi a po powrocie planowaliśmy udać się do lokalu (w którym rano piliśmy kawę) na kolejną ucztę gruzińską. To był przyjemna wędrówka, która pozwoliła Nam zobaczyć nowy zakątek miasta i zajrzeć „lokalsom” do domostw a nawet namierzyć maleńką winniczkę. Dzień zakończyliśmy przyjątkiem, które znowu nas zaskoczyło swoją doskonałością. O tutejszym jedzeniu można by napisać równie obszerny wpis, co mój odnośnie całej wycieczki. Jednym zdaniem: Jest doskonałe! Aby dobrze zakończyć ten dzień rzutem na taśmę (ostatnim wagonikiem) wyjechaliśmy leciwą kolejką linową na wzgórze z którego rozpościerał się widok na Kutaisi (w naszym przypadku nocny widok). Mieści się tam lunapark (Besik Gabashvili Park).

Przedostatni dzień pobytu w Gruzji spędziliśmy z Naszym ulubionym kierowcą. Mieliśmy wątpliwości czy po weselu będzie w stanie prowadzić swój pojazd, ale zapewnił nas, że jest trzeźwy i wystarczająco wypoczęty (nie wyglądał na takiego!). Ponieważ niniejszy tekst wychodzi mi dość długi a w tym miejscu wiem już, że mam sporo jeszcze do powiedzenia, nie będę już więcej męczyć opisami szalonej jazdy naszego Dżigita. Ona jest stabilna jak pogoda w marcu (XD).

Ku naszej uciesze ruszyliśmy w góry Sairme. Tym razem Xvicha chciał się wyspać, czekając na Nas, a My mieliśmy się wyhasać po górskich ścieżkach. Na pierwszy rzut poszła miejscowość u podnóża gór o tej samej nazwie. Miejsce to słynie z leczniczych wód mineralnych i bardzo pięknej przyrody. Wody lecznicze spróbowaliśmy, są okropne w smaku, ale podobno działają cuda. Można tu także skorzystać z różnych zabiegów uzdrowiskowych i odwiedzić centrum balneologiczne, ale przede wszystkim wybrać się na wędrówkę po górach i o tę chodziło Nam najbardziej.

Po przejechaniu przez miasteczko zaczęliśmy piąć się pod górę. W pewnym momencie draga, którą podążaliśmy zamieniła się w gruntową a nasz niepokój lekko wzrósł. Po drodze staraliśmy się pomoc jednemu ziomkowi, który wiózł parę turystów z Rosji i niestety zaliczył awarię chłodnicy. Niestety, nie mieliśmy odpowiednich sprzętów, ale wodą się podzieliliśmy. Rosjanin znalazł z Nami wspólny temat ponieważ był na koncercie T.Love i lubił Polaków, w związku z tym i My zapałaliśmy do niego sympatią. Niestety poruszaliśmy się w przeciwległych kierunkach więc miejsca w bagażniku na nic się zdały. Musieli radzić sobie sami. My pięliśmy się dalej dzielnie pod górę. Przy okazji Xvicha wytłumaczył Nam, że okoliczne tereny są uważane za strefę alpejską i mają niepowtarzalny, czysty klimat i zbawienny wpływ na człowieka. I taka jadąc i zagadując Nasz superaśny driver zawiózł Nas na wysokość bliską wysokości Rysów.

Następnie pokazał ścieżkę, którą możemy podążyć i dodał, że będzie czekał po drugiej stronie gór. I w to nam graj! Ruszyliśmy z uśmiechem na ustach, bo w końcu byliśmy tam gdzie chcieliśmy być od pierwszego dnia Naszej gruzińskiej przygody. Jak pokazały Nasze gadżety, najwyżej jak udało Nam się wdrapać to na wysokość 2309 m n.p.m. Tutaj muszę stwierdzić z mocą graniczącą z pewnością, że My chyba jednak jesteśmy stuknięci (Xvicha chyba podzielał to zdanie bo dziwnie patrzył na Nas jak odjeżdżał). Nie da się opisać jaką mieliśmy w tych górach radochę. Cierpimy na takie schorzenie, które ujawnia się na wysokości powyżej 500 m n.p.m. Objawy: huraoptymizm i „zaciesz” oraz paraliż mięśni mimicznych z uniesieniem kącików ust do góry rosną w miarę zdobywanych metrów wysokości. Widok cudowny! Góry gdzie wzrok nie sięgnął i ta rozciągająca się przestrzeń przybierająca lekko jesienne kolory. Ponadto żywego ludzkiego ducha dookoła. Tylko My i góry. Gdybym miała te góry do czegoś porównać to wyglądają troszkę jak Nasze Bieszczady. Są takie miejsca, które kradną serca od pierwszego wrażenia, to właśnie jedno z takich miejsce.

Po przejściu kilku kilometrów i spędzeniu tam kilku godzin Nasze uczucia do tych gór tylko ugruntowały się i powzięliśmy postanowienie, że uczynimy kiedyś z nich odrębną wyprawę do Gruzji. Kierowca czekał tam gdzie obiecał, przywitał nas dobrze już znajomymi glinianymi rogami oraz swoim trunkiem wzmacniającym (tym razem jako preparat na zakwasy powysiłkowe) i zabrał Nas w drogę powrotną. Po drodze zawożąc jeszcze na tutejsze gorące źródła, które po całym dniu w podróży i w górach okazały się strzałem w dziesiątkę. Zastanawiając, jak on dobrze wie, czego Nam do szczęścia potrzeba!

Kolejny, dla Nas ostatni dzień w Gruzji podczas tej podróży, również należał do Xvichi. Dotychczas przemieszczaliśmy się po europejskiej stronie Gruzji, tego dnia mieliśmy okazję przekroczyć granicę kontynentu i pobyć chwilę w Azji. Chyba nie pisałam jeszcze nic o pogodzie. Otóż była taka, jaką sobie wymarzyliśmy. Słonko i ciepełko (w granicach 20 stopni), ale takie, które da się znieść. Pierwszy, lekko przymusowy, postój odbyliśmy w Achalciche.

Wjeżdżając do miasta coś puknęło, stuknęło w Naszym aucie, poczuliśmy zapach palącej się gumy i okazało się, że już nie mamy hamulców (jak dobrze, że ta awaria nie przytrafiła się dzień wcześniej!). Chwila stresu i Xvicha wysłał Nas na samodzielne zwiedzanie miasta a sam udał się do warsztatu samochodowego. Mieliśmy szczęście. Awaria nastąpiła w miejscu z którego było tylko kilka minut pieszo do twierdzy Rabati z XII w. Nie sposób ją przeoczyć, gdyż stoi na wzgórzu i góruje nad miastem. Kiedyś pełniła ona strategiczną rolę ze względu na bliskość granicy z Imperium Osmańskim. Dzisiaj, do granicy z Turcją jest stąd zaledwie 20 kilometrów a twierdza jest atrakcją turystyczną. W ramach twierdzy mieści się zarówno kościół prawosławny, meczet oraz ruiny medresy (teologiczna szkoła muzułmańska). Powyżej zamku jest kościół katolicki i klasztor benedyktynek. Skąd taka wieloreligijność? Otóż każdy historyczny „właściciel” twierdzy budował swoją świątynię, ale nie burzył tych które postawili poprzednicy i tak mamy tam cudny misz-masz architektoniczny. Całości dopełniają oczka wodne i piękne, zadbane ogrody. Ponadto była to twierdz obronna, są więc mury, wieże i baszty. Idealnie zgraliśmy się w czasie ponieważ, kończąc zwiedzanie objektu dostaliśmy cynk od Xvichy, że czeka na nas przed zamkiem i jest gotowy do dalszej drogi.

Kolejny gwóźdź programu to Wardzia, skalne miasto usytuowane na zboczu góry Eruszeli. Zdecydowanie przerosła Nasze oczekiwania. Z przewodnika udało nam się wyczytać, że pod koniec 1100 roku średniowieczne królestwo Gruzji było stale zagrożone atakami ze strony Imperium Mongolskiego. Aby pomóc swemu ludowi uniknąć niebezpieczeństwa, królowa Tamara (ta, której szczątki prawdopodobnie spoczywają pod posadzką w Monastyrze Gelata), nakazała budowę ukrytego przed najeźdźcami, skalnego miasta.

Potajemnie zaczęto więc na jej rozkaz drążyć w górze niezwykłą fortecę. Mogła pomieścić od 20 do 60 tys. osób. Znalazł się tu klasztor, sala tronowa, szkoła, apteka, winne spichlerze mogące przechować 100 000 litrów wina (nie tylko nam ambrozja w głowie) oraz ponad 3 000 komnat umieszczonych na 13 poziomach. W mieście zainstalowano skomplikowany system nawodnień pobliskich pól uprawnych. Jedyny dostęp do klasztoru zapewniało kilka dobrze ukrytych tuneli blisko rzeki. Trzęsienie ziemi w 1283 roku zniszczyło około dwóch trzecich miasta a osuwisko, które powstało odkryło jego komnaty. Obecnie można zobaczyć około 300 pomieszczń, które udostępniono dla turystów. Z tarasów, które zostały przygotowane dla zwiedzających, rozpościera się widok na dolinę rzeki Kura i jest to zachwycający widok. Cieszyliśmy się, że udało Nam się tam dotrzeć. Gruzja chciałaby, aby Wardzia znalazł się na światowej liście zabytków UNESCO i Naszym zdanie to zdecydowanie dobry pomysł. Takie miejsca trzeba chronić, ale i promować.

W drodze powrotnej odwiedzamy jeszcze Borjomi. Uroku tej miejscowości dodała nocna pora i fakt, że uzdrowisko jest pięknie oświetlone. Miasteczko jest położone między górami nad rzeką Kurą. Otacza je Bordżomsko-Charagaulskiego Parku Narodowego. Słynie ze znajdującego w nim uzdrowiska i leczniczych wód. Widać, że miejscowość jest nadgryziona zębem czasu, ale ten fakt, naszym zdaniem, dodaje jej tylko uroku. Uzdrowisko okala piękny park zdrojowy a niedaleko od wejścia ulokowana jest ażurowa, pięknie podświetlona altana, w której znajdują się krany z „cudowną” wodą żródlaną. Mieliśmy okazji napić się tej wody i chociaż buteleczki z Borjomi można już kupić w Polsce to jednak co oryginał to oryginał. Dodam, że woda z tego źródła ma pochodzenie wulkaniczne a wiek szacowany jest na ponad 1500 lat. Na powierzchnię ziemi wypychana jest z głębokości 8-10 kilometrów przez naturalny dwutlenek węgla. W odróżnieniu od wielu innych wód mineralnych woda Borjomi nie ostyga pod ziemią i wypływa na powierzchnię jako ciepła (38-41°С), po drodze wzbogacając swój skład o sole 60 różnych minerałów znajdujących się w skałach gór Kaukazu. Dodam, że ciepła nie smakuje najlepiej i zdecydowanie nie przypomina tej butelkowanej.

Na tym właściwie zakończyliśmy zwiedzanie Gruzji. Pozostało nam pakowanie, dokupienie walizek ponieważ nijak nie mieściły nam się butelki z winem i inne souveniry oraz podróż na lotnisko. Na szczęście mogliśmy liczyć na naszego gruzińskiego przyjaciela, który zaoferował się gratis, o bardzo nieludzkiej porze (4 rano) odwieź Nas na lotnisko. Żegnaliśmy się z nim ze łzami w oczach obiecując, że wrócimy.

Dzisiaj, kiedy piszę ten wpis, mam wrażenie, że czas podczas opisanej podróży, był dla Nas jak z gumy. Nie mam pojęcia jakim sposobem udało nam się tyle zobaczyć, spróbować, doświadczyć w Gruzji. Jedynym logicznym wytłumaczeniem jest Xvicha! Bez niego nie byłoby to możliwe. I pomyśleć, że na początku naszej znajomości potraktowaliśmy go dość szorstko.

Gdyby ktoś z Was, czytających, wybierał się do Gruzji i szukał najlepszego przewodnika na świecie to dysponujemy jego danymi i chętnie się nimi podzielimy.


P.S.

Niedługo po powrocie, w listopadzie 2019 r., nabyliśmy bilety na kolejny lot do Gruzji, który planowaliśmy odbyć w październiku 2020 r. Żyliśmy nadzieją na powrót i zrealizowanie nowych planów (powziętych w czasie ww. opisanej podróży) do czasu, aż pojawił się koronawirus, który pokrzyżował nasze plany. Lot na październik został odwołany jeszcze w czerwcu. Ubolewamy, ale planów nie zarzucam...


 
 
 

תגובות


bottom of page