Gruzja on my mind...
- Ewelina Jędryszczak
- Sep 8, 2020
- 13 min read
Część I
Trochę mi zeszło zanim podjęłam próbę popełnienia tego wpisu. Bynajmniej nie dlatego, że nie mam o czym pisać. Co to, to nie! Czuję jednak „prechę” na barkach i odpowiedzialność za każde słowo, które tutaj napiszę. Gruzja (საქართველოa) bowiem ma szczególne miejsce w moim podróżniczym sercu. Uprzedzam, to nie będzie krótki wpis. Za dużo mam do opowiedzenia.

Myśl o podróży na pogranicze Europy i Azji pojawiła się dość dawno temu, podczas wyprawy do Rumunii. Później porzuciłam ten pomysł na jakiś czas z powodu reorganizacji życia prywatnego. Kiedy jednak pojawiły się bilety w przystępnej cenie i to z Poznania, pomyślałam – a dlaczego nie? I kupiłam owe dla naszej dorosłej dwójki na lot do Kutaisi. Pochwaliłam się przyjaciółce com uczyniła a ta, potrzebowała kilku godzin, żeby podążyć moim śladem i zakupić dwa bilety. I właściwie później przez kilka miesięcy nie działo się nic, może poza zakupem analogowych przewodników i książek o tematyce gruzińskiej. Każda z Nas czytała na własną rękę co chciała i kiedy chciała, panowie nie czytali bo nam zaufali. Stwierdziliśmy, że w czasie lotu będzie wystarczająco dużo czasu żeby się podzielić tym, co uda Nam się wyczytać i nie zginąć w tym „dzikim” miejscu na ziemi. Jedno, nie ulega wątpliwości - nie zginęliśmy jak widać, bo piszę te swoje opowieści dziwnej treści.

W ten oto sposób wylądowaliśmy w Gruzji. Było piękne październikowe popołudnie 2019 r. Przed Nami zasłużone i długo wyczekiwane wakacje dla dorosłych.
Ponieważ byliśmy teoretycznie przygotowani do tego, co czeka Nas w tym miejscu, to mieliśmy kilka żelaznych założeń, których planowaliśmy się trzymać. Po pierwsze musimy nabyć karty do telefonów. My, analogowi ludzie po czterdziestce, potrzebowaliśmy dostępu do zasobów wielkiego świata, żeby nie zginąć w gruzińskiej dżungli (XD). A tak na serio, chcieliśmy mieć kontakt z Naszymi dziećmi, które dzielnie uczestniczyły w procesie edukacji własnej oraz jeden osobnik bardzo chciał sobie czasami popracować, żeby mieć do czego wracać. Niby analogowi, ale już docenialiśmy nawigację Google i wiedzieliśmy, że tam również może Nam się przydać. Czym prędzej nabyliśmy więc lokalne karty sim (uwaga, trzeba mieć ze sobą szpileczkę do ich wymiany) i już mogliśmy przystąpić do kolejnego punktu programu. Wymiana waluty…Ale zanim Nam się to udało, bo w końcu się udało, to podszedł do Nas pewien Gruzin i zaproponował transport do centrum. O co to, to nie! Nie jesteśmy frajerami, żeby się taxą wozić! Stanowczo (tak Nam się wydawało) powiedzieliśmy - nie, dziękujmy i wróciliśmy pod lotniskowy kantor. Ponieważ była Nas mała grupa, (bo 4 osoby to już przecież grupa) a dodatkowo jesteśmy dość hałaśliwi i raczej rozrywkowi to trochę Nam zeszło zanim załatwiliśmy swoje sprawy na lotnisku. Nigdzie się przecież nie spieszyliśmy. W końcu byliśmy na wakacjach i to bez dzieci! A Gruzin miał Nas cały czas na oku i co chwilkę proponował jednak swoją usługę. Opędzaliśmy się jak od upierdliwej muchy. Telefony już działały, kasa była więc nadszedł czas na transport do centrum Kutaisi. Kilka firm sprzedaje na lotnisku bilety na autobusy do centrum, popytaliśmy (używając oczywiście wszystkich znanych i nieznanych Nam języków tego świata), uczyniliśmy wiele skomplikowanych obliczeń matematycznych i wyszło na to, że transport oferowany przez Gruzina nie jest takim głupim rozwiązaniem. W tym momencie mogliśmy włożyć między bajki wszystkie Nasz plany na ten wyjazd. Rzuciliśmy się szukać jegomościa, bo chyba zdążył zwątpił, że Nas zwerbuje i opuścił halę lotniska. Długo jednak nie musieliśmy szukać, ale też Nasza pozycja negocjacyjna w takim wypadku była słaba. Stwierdziliśmy, że za luksus trzeba płacić i raz się przecież żyje. Dobiliśmy targu. Nasz kierowca kazał chwilkę zaczekać pod budynkiem lotniska, bo on musiał skoczyć po swój pojazd, który zaparkował gdzieś na obrzeżach tego kurnika hucznie nazywanego lotniskiem. Kiedy podjechał starym, lekko zdezelowanym vanem Hondy z kierownicą po prawej stronie (ruch w Gruzji jest taki jak w Polsce-prawostronny), rozpoczęliśmy naszą prawdziwą gruzińską przygodę. Jeśli do tego momentu dotrwaliście i wam się podoba to dalej było tylko weselej…

Podaliśmy adres Naszej kwatery głównej, bo w planach mieliśmy jeszcze kwaterę krótkoterminową, na dwie noce, w okolicach wysokogórskich (jeszcze wtedy myśleliśmy, że główną atrakcją tej wyprawy będzie zdobycie podnóży Kazbeku). Zlecenie zostało przyjęte i nieopatrznie zostaliśmy wkręceni w ożywioną dyskusję o naszych planach na zwiedzanie. Gruzin chwycił Nas za serce pierwszym chwytem jaki wydobył ze swojego rękawa. Otóż znał Polskę. Służył u Nas w radzieckim wojsku i w dodatku wiedział gdzie leży Poznań bo tutaj wylądował podczas swojej polskiej przygody! Znał też kilka słów w naszym ojczystym języku (później zrozumieliśmy, że znał znacznie więcej niż przypuszczaliśmy). Szybko okazało się również, że zdaniem naszego kierowcy wszystko zaplanowaliśmy „do dupy”. Najpierw to ona Nas, swoich nowych, polskich przyjaciół, zawiezie na wodospady i do jaskiń. Zaraz, zaraz co to, to nie! Jak Nas było czworo nastąpił zbiorowy sprzeciw. Kierowca może i sympatyczny i ten fragment jego polskiego życiorysu ciekawy, ale zamówiliśmy jedynie transport do pensjonatu, za ściśle określoną stawkę i nigdzie więcej. Kropka! I w tym momencie na kierownicy naszego drivera wylądowała mapa Gruzji a na oczach okulary do czytania (czyli patrzenia z bliska). I zaczęła się jego wędrówka palcem po mapie. Nadmienię tylko, że nadal byliśmy w drodze a samochód zbliżał się do centrum z nadmierną prędkością (jak dla tak zajętego kierowcy), czasami korzystając z dwóch pasów i odbijając się o krawężniki. Dla uspokojenia ów kierowca, od czasu do czasu spoglądał na drogę zza rozłożonej mapy, wrzucał tekst, że ma wszystko pod kontrolą i tutaj wszyscy tak własnie jeżdżą. W tym momencie chyba zarzuciliśmy plan wypożyczenia samochodu i samodzielnej podróży. Całej przygody związanej z podróżą z lotniska do miejsca chwilowego zamieszkania nie da się tutaj opisać bo ona sama w sobie jest już kompletną przygodą. W końcu dotarliśmy jednak do celu. Nasz kierowca zagadał jeszcze do właścicielki kwatery, pozostawił swój numer telefonu i odjechał. Ze zleceniem na podróż następnego dnia. Mięczaki z Nas!
Jeszcze w tym momencie myśleliśmy, że jesteśmy panami sytuacji i to My decydujemy o tym, co chcemy zobaczyć w Gruzji. W końcu nie pojechaliśmy nad wodospady ani do jaskini! Resztę tak dobrze rozpoczętego dnia spędziliśmy na zwiedzaniu Kutaisi według własnego pomysłu. Udało Nam się skosztować tutejszego wina i zjeść lokalne potrawy, w tym chinkali, które na zawsze zmieniło nasze podniebienia. Mieliśmy poczucie, że dobrze zakończyliśmy ten pierwszy dzień wspólnej podróży a w dodatku mieliśmy kompletny plan na kolejny dzień.

Batumi, bo taki to był plan, miało Nas przywitać polami herbacianymi. Tylko jak wytłumaczyć Gruzinowi o czym śpiewały Filipinki? Nie udało się, ale pola herbaty mignęły na horyzoncie. Cud, że udało Nam się je wypatrzyć w szaleńczej jeździe jaką uprawiał nasz kierowca. Mam za sobą już jakieś doświadczenie życiowe, ale z takim piratem drogowym jeszcze w życiu nie jeździłam! To było skrajnie nieodpowiedzialne wsiadać z nim do samochodu i powierzać mu swój los. Xvicha (po naszemu Krzysiek), bo tak miał na imię, uważał się chyba za doskonałego kierowcę. Swoją drogą, chłop dość szybko zorientował się, że nadaliśmy mu polski „odpowiednik” jego imienia. Wymagała tego sytuacja, nikt z Nas nie potrafił zapamiętać tej gruzińskiej wymowy. Xvicha miał też specjalne lekarstwo na wszelakie dolegliwości lokomocyjne, ze strachem włącznie - lokalny trunek własnej produkcji, polewany do glinianego rogu. Pierwszą dawkę podał sam, kolejne już pozwolił dawkować swojemu pomagierowi, czyli biednemu skazańcowi, który zechciał na danym etapie podróży usiąść obok niego.

Powiem tylko, że ów trunek to CZACZA (coś między bimbrem a koniakiem). „Czaczu chociesz?”- to zdanie padało wielokrotnie. Na nic zdały się tłumaczenia, że dżentelmeni nie piją przed dwunastą! Zalecieliśmy do tego Batumi z prędkością światła. Połowę drogi miałam zamknięte oczy, kurczowo trzymałam się klamki nad drzwiami (cudem, że tam jeszcze była) i odmawiając wszelakie modlitwy, chociaż raczej tego nie praktykuję. Czaczy chciałam! Po drodze Xvicha pokazał Nam jeszcze piękny górski wodospad Tkhilnari, magiczny most królowej Tamary, przebrał Nas w tubylcze stroje, zawiózł na degustację lokalnych trunków (win i koniaków), upił, dobrze nakarmił lokalnym jedzonkiem i pozostawił w samym centrum Batumi na kilka godzin. Sam pojechał po syna, bo jakoś tak się złożyło, że syn wraz z żoną wybierali się do Kutaisi na wesele i zabrali się z Nami w drodze powrotnej (Przypadek? Nie sądzę). Auto okazało się z gumy i w bagażniku znalazły się dodatkowe dwa miejsca.


Wróćmy jednak do opowieści o Batumi. Oczywiście znowu nie zmieści się tutaj cała opowieść o tym mieście i każdy musi je odkryć dla siebie, ale nam wyjątkowo przypadło ono do gustu. Jest ciekawe. Widać ogrom pracy jaki włożyli w nie Gruzini (bez unijnych środków), aby przewrócić mu dawny blask i miano nadmorskiego kurortu. Sporo jeszcze mają do zrobienia, ale tacy jak My zachwycają si również głębokim PRLem, więc mieliśmy co podziwiać. Morze jest, chociaż w samym centrum miasta plaża nie zachwyca. Bulwar nadmorski również jest i dla lubiących dreptać jest co robić. Podczas nadmorskiego spaceru można napotkać na swej drodze ruchomą rzeźbę – Monument Ali i Nino. Postaci wraz z upływem czasu wzajemnie się przenikają tworząc jedność i pomimo tego, że aby zaobserwować to zjawisko trzeba poświęcić trochę czasu to zdecydowanie warto przystanąć lub posiedzieć na kamiennym skrawku plaży. Niedaleko od tego cudeńka znajduje się tzw. diabelski młyn, dość sporych rozmiarów karuzela, która dodaje uroku miejscu szczególnie po zmroku, kiedy pojawia się na niej iluminacja. Jest też latarnia morska. Ogromna wieża z tarasem widokowym i kawiarnią w wieńczącej ją kuli (Alphabetic Tawer). Jak poinformował Nas analogowy przewodnik, jest to budowla, która jest wyrazem uwielbienia Gruzinów do swojego języka oraz alfabetu. W nocy jest cudnie oświetlona a w dzień rozpościera się z niej widok na panoramę Batumi. Miejsce niewątpliwie klimatyczne, z dostępem do wi-fi i bardzo dobrą kawą. Do tego momentu wędrówki po nadmorskim bulwarze towarzyszył Nam piesek (sporo ich tam biega bezpańsko). Prosiliśmy żeby na nas poczekał, My tylko na chwilkę na tą kawę wskoczymy, ale chyba znalazł innych przyjaciół w międzyczasie. Tutaj pieseły mają kolczyki w uszach (jak u nas krowy czy kozy). Podobno taka ozdoba oznacza, że pies jest zaszczepiony na wściekliznę i choć bezpański to bezpieczny. Niby zaopiekowane, ale mimo wszystko przykry to widok dla Nas. Nasze zwierzaki są „domne”.



Kolejka linowa zawiodła nas na okoliczne wzgórze i pozwoliła podziwiać Batumi z pewnej wysokości. Musze przyznać, że robi wrażenie z tej perspektywy. Na koniec Xvicha chcąc Nam się przypodobać, po tym jak dopakował dwie nadprogramowe osoby, zawiózł Nas (objeżdżając pół miasta i popełniając co najmniej kilka wykroczeń drogowych) na spektakl tańczących fontann. No niby widziałam już wiele takich instalacji, ale ta jakoś bardziej niż inne przypadła mi do gustu. Dla miłośników nocnej fotografii jest to temat zdecydowanie do przerobienia.


I tacy natchnieni, szczęśliwi, zmęczeni, rozmarzeni, lekko wstawieni daliśmy się Naszemu kierowcy zawieźć ciemną nocą do Kutaisi. Ile razy Dżygit spowodował ryzykowną sytuację na drodze nie wspomnę przez wzgląd na moje słabe serce. Sam siebie nazwał tak tylko raz, kiedy perfidnie wyjechał na trzeciego pod nadjeżdżającą ciężarówkę. Mój ON był zielony i czacza w niczym tu nie pomogła. Siedział na uprzywilejowanym do polewania stanowisku obok kierowcy, to na niego jechała ta ciężarówka w pierwsze kolejności (w tym miejscu przypomnę, że nasz samochód to „anglik”). Xvicha zatrąbił, kierowca ciężarówki zatrąbił, tu wiązanka niezrozumiałych gruzińskich zwrotów, tam zapewne również, zabrane pobocze, Nasz pisk i kurczowy uchwyt czego się tylko dało, lekki zawał serca i wszyscy szczęśliwie dojechaliśmy do celu. Musiało być grubo, bo z czeluści bagażnika przemówił również syn jegomościa. Wymienili kilka ostrych, gruzińskich zdań (tak Nam się wydawało). Jeśli myślicie, że na tym zakończyliśmy przygodę z Dżygitem to nic bardziej mylnego. Nauczyliśmy się za to zawsze i bezwzględnie zapinać pasy na tylnych siedzeniach!

Mam wrażenie, że Xvicha zanim jeszcze Nas wysadził już miał kolejny sprytny plan. Jedno tylko psuło mu biznes, był świadkiem i zarazem organizatorem na weselu syna swojego przyjaciela i nie mógł nam towarzyszyć następnego dnia w pełni. A już kolejnego (w dniu wesela) wcale. My po tej szalonej jeździe do Batumi odbieraliśmy to jako dobrodziejstwo. W końcu wrócimy do Naszego pierwotnego planu, będziemy zwiedzać okolice poruszając się lokalnymi środkami transportu. Pomału pomysł z górską wyprawą i Nam zaczynał wydawać się mało realny. Poznawszy lokalne drogi i styl jazdy tutejszych kierowców zrozumieliśmy, że europejskie 100 km to nie jest to samo co gruzińskie. Zaczęła tlić się w Naszych głowach taka myśl, że ten przebiegły lis, Xvicha może mieć rację. Kazbek to miejsce na zupełnie inną wycieczkę. Tutaj nadmienię, że nie jesteśmy całkowitymi zółtodziobami górskimi, byliśmy przygotowani (tak Nam się wówczas wydawało), mieliśmy odpowiednią odzież, buty, plecaki, etc.
Kolejny dzień i solidne postanowienie – Nasze górą! Jak pomyśleli, tak zrobili. Użyliśmy Naszego mobilnego Internetu i znaleźliśmy informację o okolicznych wodospadach. Skoro nasz Gruzin uznał je za atrakcyjne to musieliśmy przecież to zweryfikować. Zapałaliśmy ogromną chęcią ich zobaczenia, najlepiej bez jego pomocy. W końcu jesteśmy doświadczonymi traperami (XD) i nie będzie nam nikt mówił jak mamy żyć. Od czegoś trzeba było zacząć tą samodzielną przygodę, więc udaliśmy się bladym świtem na lokalne targowisko. Nie żebyśmy chcieli uczynić jakieś zapasy, ale nacieszyć oczy owocami, warzywami, lokalnymi serami (dostaliśmy o nich cynk od właścicielki naszej gruzińskiej kwatery), wędlinami (tutaj moją przyjaciółkę szczególnie urzekła wędzona słonina, którą przypomniała jej smaki z dzieciństwa), przyprawy (Bogactwo! Widzieliście, że Gruzini używają jako przyprawy suszonych aksamitek? To taki lokalny szafran.), czurczchele w każdym możliwym kolorze (zwane czasami gruzińskim snikersem), kiszonki ze wszystkiego, itp.

Następnie przystąpiliśmy do odnalezienia pojazdu/busa, który zawiezie Nas do upatrzonych w necie atrakcji turystycznych okolic Kutaisi. Wychodzi mi na to, że połowa mojego wpisu krąży wokół gruzińskiego transportu (XD). Nic nie poradzę, uwielbiam! To jest wyzwanie samo w sobie. Więc, udało Nam się wsiąść do jakiegoś busa, który zawiózł Nas na dworzec główny w Kutaisi. Kierowca zapewnił, że tam odnajdziemy to, czego szukamy czyli transport do Khoni, gdzie już rzut beretem do celu, który sobie obraliśmy – Okatse Canyon. Jeden tylko problem jest z tymi busami, nazwy miejsc docelowych zapisane są na tabliczkach za pomocą alfabetu gruzińskiego (tego samego, który jest tak wychwalany przy użyciu wieży w Batumi). Bułka z masłem! Przecież koniec języka za przewodnika. No właśnie nie! Gruzini znają język rosyjski, ale już angielski idzie im opornie. U Nas (jak już wiecie z wpisu o Odessie) zgoła odwrotnie. Więc powtarzam jak tą mantrę „którym busem do Khoni?” a tubylcy raz mówią że z tej strony, drogi raz z drugiej, raz z tego peronu a jak już trafiamy na ten to dowiadujemy się, że z tamtego i byłaby to niekończąca się opowieść, gdyby nie zlitowała się nad Nami młoda pasażerka jednego z busów. Postanowiła być Naszą pośredniczką w rozmowie i tłumaczyć z naszego na ich. Zaliczyliśmy sukces, który cieszył jak nigdy. Wsiedliśmy do wskazanego pojazdu w nadziei, że to ten właściwy. W konsekwencji Naszych rozmów pojawiła się za szybą tabliczka z nazwą w zrozumiałym dla Europejczyka alfabecie (mają, ale nie używają!).

W busie było ciasno a stan techniczny pojazdu pozostawiał wiele do życzenia, ale liczyliśmy się z tym i traktowaliśmy to w kategoriach lokalnej egzotyki. Po dość długiej podróży dotarliśmy do celu, takiego bardziej prawie celu. A widomo, prawie potrafi zrobić wielką różnicę. Okazało się, że aby dotrzeć do interesującego nas kanionu musimy przesiąść się do jeszcze innego pojazdu, który jeździ tylko dwa razy dziennie. Ten pierwszy już odjechał a ten drugi, według szybko uczynionych przez Nas kalkulacji, jedzie tak późno, że nie mamy szans, ani zobaczyć tego co chcemy, ani wrócić do Kutaisi jakimkolwiek publicznym środkiem transportu tego samego dnia. No i stanęliśmy przed wyborem, którego prawie nie mieliśmy. Rozpoczęliśmy negocjację z tubylczymi taksówkarzami. Padło na jegomościa, który wyglądał jakby miał zaraz dostać udaru, miał ogromne wągry, jeździł mocno podstarzałym mercedesem (ale kierownica była po właściwej stronie!) i władał jedynie językiem rosyjskim (zaczynaliśmy się już do tego przyzwyczajać a nawet całkiem sporo sobie przypomnieliśmy z czasów szkolnych). Z powodu jego wyglądu część drogi zastanawialiśmy się nad jego poziomem trzeźwości, ale zaproponowana cena była do przyjęcia a i płatność po usłudze gwarantowała, że nie zostawi Nas w szczerym polu. Poza tym doświadczeni jazdą z Dżygitem nic Nas nie mogło już w tym temacie zdziwić (tak myśleliśmy). Nic, poza lokalną stacją tankowania gazu do samochodu bezpośrednio z cysterny.

Dodatkowo Nasz kierowca zaproponował, że odwiezie Nas od razu do naszego pensjonatu i ominiemy w ten sposób dalszy transport busem i ewentualne ograniczenie czasowe związane z rozkładem jazdy. Ta propozycja wydawała Nam się wyjątkowo kusząca i przeważyła szalę. No i ta satysfakcja, że poradzimy sobie bez Xvichi! Po niedługim czasie dotarliśmy do celu. Nasz kierowca zaparkował w cieniu, zapewnił Nas, że będzie czekał, wskazał drogę przez cmentarz jako tą, na skróty do kasy i ruszyliśmy. On opuścił fotel do pozycji horyzontalnej i udał się na spoczynek.

Sam Kanion Okatse jest bardzo ciekawy, szczególnie dla górołazów. Dojście do właściwego miejsca zajmuje jednak sporo czasu, za to widoki wynagradzają trud wędrówki. Nieco później odkryliśmy „drogę na skróty”. Po dotarciu do właściwego wejścia do kanionu zaczyna się ciekawie. Ścieżka prowadzi po lekko trzęsącej się, metalowej konstrukcji przytwierdzonej do skał, zawieszonej wysoko nad płynącą w wąwozie rzeką Okatsa. Muszę przyznać, że zarówno budowla, piękno przyrody jak i wysokość robią wrażenie. Ta pierwsza głównie z powodu stanu technicznego. Myślę, że gdyby być tam po opadach deszczu lub wczesną wiosną, kiedy topnieją w górach śniegi, sam wąwóz robiłby pewnie jeszcze większe wrażenie. Pod koniec października rzeka była zaledwie delikatnym górskim strumyczkiem. Mimo to, wrażenia były warte wysiłku jaki podjęliśmy, żeby tam dotrzeć. Do pewnego momentu ścieżka wiedzie w dół, ale wiadomo jak to jest, w końcu trzeba będzie wejść tyle ile się zeszło a może i jeszcze więcej. Po wyjściu do pierwotnego poziomu byliśmy po 4 km spacerze górskim, który zajął Nam 1,5 h. Przyznam szczerze, że dziś to brzmi śmiesznie, ale wtedy mieliśmy lekko dość. Może atrakcje dnia wcześniejszego, poranny spacer po targowisku, temperatura i palące słońce oraz trud podróży złożyły się na naszą słabą kondycję. No i co tu zrobić, jak się wlazło te 4 km to trzeba i zejść, tym bardziej, że kierowca czeka.


Z pomocą przyszedł kolejny kierowca, tym razem jeepa (Ci kierowcy wyrastają tu jak grzyby po deszczu!), który zaproponował podwózkę, oczywiście nie wyłącznie z dobroci serca. Widząc Nasze zmęczenie widział również pieniądze, które byliśmy w stanie zapłacić za uwolnienie Nas od kolejnego wysiłku fizycznego. Odchodziliśmy od niego 3 razy, udając twardzieli i zbijając cenę do takiej, która Nas usatysfakcjonowała. W konsekwencji zapakowaliśmy się do jego pojazdu i w szaleńczym tempie zapoznaliśmy się z drogą na skróty, która nie zajęła więcej niż 5 min. I już mogliśmy się pakować do Naszego mercedesika, który pomimo wątpliwości jednak na Nas czekał. Jako, że lubimy taką szaloną jazdę, endorfiny wskoczyły na wysoki poziom, zapomnieliśmy o zmęczeniu, wróciły siły witalne i w języku wszelakim dogadaliśmy się z Naszym kierowcą, aby idąc za ciosem, pokazał Nam w drodze do Kutaisi jeszcze kanion Martvili.

Jak rzekliśmy tak zrobiliśmy i po mniej niż godzinnej jeździe krętymi górskimi drogami dotarliśmy do wspomnianego miejsca. Po przyjątku jakie urządziliśmy sobie tuż u wrót kanionu, w lokalnej restauracyjce (która swoim wyglądem wcale nie zachęcała do wejścia) i wypiciu kawy przyrządzonej dla Na przez obwoźnego baristę, w tygielkach na gorącym piasku, ruszyliśmy ku nowej przygodzie. No i muszę przyznać, że to był bardzo dobry pomysł. Chyba nawet lepszy niż kanion Okatse. Zwiedzanie składa się z dwóch elementów. Pierwszą część Naszej wycieczki odbyliśmy pieszo, wędrując kładkami, ścieżkami i pomostkami wzdłuż kanionu. Miejscami naprawdę dech zapiera. Wodospady, skały porośnięte mchem i drobną roślinnością po których spływają strumyczki, wszędzie kapie woda, soczysta zieleń, mostki zawieszone nad rwącym strumieniem, przyjemny chłód jakiego tam można doświadczyć kiedy dookoła bucha żarem z nieba, potoczki, które spadają w czeluści tak głębokie, że wydają się nie mieć końca. Wszystko to składa się na niezapomniane wrażenia.


Podziwiając kanion z góry, w końcu ścieżka zawiedzie nas jednak na dół, by dotrzeć do drugiej części zwiedzanego terenu. W tym miejscu czekają na Nas pontony, którymi pokonujemy drugą część kanionu. Tym razem mamy możliwość zobaczyć go z poziomu rzeki. Po podniesieniu głowy do góry podziwiamy monumentalne skały, porośnięte bujną zielenią, tworzące bramy oraz większe i mniejsze szczeliny. Z góry spływają wodospady, które roztrzaskują się o kryształowo - turkusową taflę tworząc tęczę, woda jest przejrzysta a światło robi tutaj dobrą robotę. No jest pięknie bez dwóch zdań. Natura potrafi!


Po około trzech godzinach wróciliśmy na parking i z przyjemnością stwierdziliśmy, że Nasz kierowca nadal czekał. Już o nic więcej go nie prosiliśmy. Tym razem on wyglądał na bardziej zmęczonego niż My w kanionie Okatse. Zmęczył się biedaczek tym czekaniem na Nas (XD). W sumie czekał pewnie z 6 godzin a jeździł dwie, taka praca. Najważniejsze jednak, że całych i szczęśliwych zawiózł Nas z powrotem tam, skąd przybyliśmy. Teraz mogliśmy już tylko świętować, pić cudne gruzińskie wino i cieszyć się, że ten dzień zorganizowaliśmy sobie według wyłącznie własnego pomysłu.


To nie koniec Gruzińskiej wędrówki a zaledwie jej połowa, dalej było tylko ciekawiej. Wkrótce opowiem jak to zajrzeliśmy do wnętrza ponad stuletniej kany z winem, jak sprawdziliśmy źródło wody Borjomi, przeżyliśmy awarię klocków hamulcowych i powędrowaliśmy w końcu cudnymi górskimi ścieżkami. Zapraszam do lektury części II jak tylko uda mi się ją napisać…
Kommentare